Gdańskie ABC

gdanski abc okladka a Document-page-001 smKsiążka „Gdańskie ABC” powstała z zamysłem, aby na 90. urodziny prof. Andrzeja Januszajtisa, osobowości niezwykłej, wydać zbiór Jego artykułów na temat Gdańska, publikowanych na przestrzeni 18 lat, głównie w ukazującym się od ponad 20 lat Miesięczniku „Nasz Gdańsk”. Warto, aby te bezcenne perełki, wydobyte z archiwum były dostępne Czytelnikom.

Doc. dr inż. Andrzej Januszajtis jest absolwentem Politechniki Gdańskiej. Pracę na Politechnice Gdańskiej rozpoczął w 1954 r. i kontynuował 39 lat – jako naukowiec, fizyk, nauczyciel akademicki, współzałożyciel i pierwszy dziekan Wydziału Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej PG.

W latach 1990–1994 był przewodniczącym pierwszej, wybranej w wolnej Polsce, Rady Miasta Gdańska. W 2002 r. otrzymał zaszczytny tytuł Honorowego Obywatela Gdańska. W 2014 r. „za wybitne zasługi w działalności na rzecz społeczności lokalnej, za osiągnięcia w badaniu i popularyzowaniu wiedzy o tradycji Gdańska i regionu pomorskiego” odznaczony został Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Zaangażowany był w odbudowę gdańskich zabytków oraz propagowanie wiedzy o Gdańsku. Doprowadził m.in. do odbudowy zegara astronomicznego z 1470 r. w Bazylice Mariackiej, budowy nowego karylionu na wieży kościoła św. Katarzyny i powrotu bezcennych starodruków do Biblioteki Politechniki Gdańskiej.

Jednakże dla nas jest przede wszystkim znawcą i popularyzatorem historii i zabytków Gdańska. Tak też jest odbierany przez mieszkańców Pomorza – jako pasjonat historii Gdańska, autor ponad 20 książek i kilkuset artykułów poświęconych historii miasta i życiu gdańszczan.

Podziwiany jest też za to, że przy tak intensywnej działalności publicystycznej znajduje czas i siłę na prowadzenie regularnych wykładów o najciekawszych zabytkach Gdańska oraz przewodzenie Stowarzyszeniu Nasz Gdańsk.

Książka składa się z cyklu artykułów opublikowanych głównie w Miesięczniku „Nasz Gdańsk”. Jak Autor podkreśla, opisując w cyklu publikacji „Gdańskie ABC” historię ponad tysiącletniego miasta, nie stara się, aby to był encyklopedyczny, suchy, uszeregowany zbiór informacji. Ukazuje piękno Gdańska, żeby pobudzić ciekawość, zachęcając do odkrywania uroków miasta, poznawania jego historii i zrozumienia istoty przemian w życiu gdańszczan.

W książce ułożono alfabetycznie, po dwa artykuły, przypisane każdej literze. W publikacjach tych znajdują się różnorodne tematy, wydobyte z archiwów i na nowo odkrywane historie, fascynujące ciekawostki oraz fachowe oceny. W ten sposób chcieliśmy zachować przesłanie Autora, ukazującego wielokulturowość, różnorodność społeczności, dbałość o architekturę, tradycję oraz piękno Gdańska.

Z myślą, że ta książka pobudzi ciekawość Czytelników życzymy przyjemnej lektury.

Panu Profesorowi Januszajtisowi dziękujemy za udostępnienie swoich publikacji dla wydania w formie książkowej i wyrażamy wdzięczność za jego ponad 20-letnie przewodniczenie Stowarzyszeniu Nasz Gdańsk.

Zbigniew Socha

Współzałożyciel Stowarzyszenia Nasz Gdańsk


Gdzie można nabyć książkę „Gdańskie ABC”

  • Siedziba Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk” Gdańsk, ul. Św. Ducha 119/121 (wtorek, godz. 17-18)
  • Galeria „MAŁA ŻABKA”, Gdańsk, ul. Tkacka 19/20
  • „SZAFA GDAŃSKA”, Gdańsk, ul. Garbary 14/1
  • „OGRÓD SZTUK”, Gdańsk, ul. Piwna 48/49
  • Księgarnia w Ratuszu Staromiejskim, Gdańsk, ul. Korzenna 33/35
  • Wydawnictwo „MARPRESS”, Gdańsk, ul. Targ Rybny 10B
  • Księgarnia przy Teatrze Wybrzeże, Gdańsk, ul. Targ Węglowy
  • Księgarnia, Gdańsk, ul. Garncarska, róg ul. Na Piaskach
  • Księgarnia, Gdańsk, ul. Łagiewniki 56
  • Księgarnia Politechniki Gdańskiej (Gmach Wydziału Oceanotechniki i Okrętownictwa), Gdańsk, ul. Narutowicza 11/12

Perełki „Naszego Gdańska”

„Gdańskie ABC’ prof. Andrzeja Januszajtisa stanowi bogatą mozaikę składająca się z przepięknych „perełek” o historii Gdańska, zabytkach i ludziach tworzących te ponad tysiącletnie miasto wolności, wielokulturowości, tolerancji. Dziesiątki miejsc odwiedzanych przez turystów, a także zapomnianych lub nieznanych historii znajduje w tych publikacjach wydobyte z archiwów zweryfikowane i objaśnione fakty, opisy oraz ciekawostki. Pozwalają one „ocalić od zapomnienia” i przybliżyć zasłużonych gdańszczan, bogatą historię miasta, zabytkowe obiekty, dzieje i przeobrażenia tego morskiego „okna na świat”.

Czytelnicy Miesięcznika „Nasz Gdańsk” mieli możliwość poznania tych „perełek” w kolejnych wydaniach. Kilkadziesiąt z nich, wydobytych z archiwum (z autorskimi dopiskami), tworzą „Gdańskie ABC”. Na ostatniej stronie tej książki prezentujemy wybrane okładki miesięcznika z lustracjami opisywanych miejsc.

Miesięcznik – jak oceniają Czytelnicy – ma dobrą markę, jako wartościowe, opiniotwórcze pismo, przybliżające historię i dokumentujące przemiany w życiu miasta, do którego wraca się po latach szukając archiwalnych wydań.

Czasopismo odgrywa ważną rolę w działalności popularyzatorskiej Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk”. Początkowo, od 1997 r. były to okazjonalne wydania poświęcone zabytkom, historii, wyrażaniu opinii na temat … Od czerwca 2001 r. czasopismo ukazuje się regularnie. Przez 17 lat ukazało się 205 numerów, w tym wiele wydań wzbogaconych o wkładki tematyczne. Miesięcznik jest wydawany także – co jest ewenementem na rynku medialnym – w pełnej wersji zdigitalizowanej, w portalu www.nasz.gdansk.pl. W portalu dostępne są w pełnym zakresie wszystkie numery – archiwalne i bieżące – miesięcznika.

Ukazują się tam także publikacje autorów miesięcznika, fotorelacje ze spotkań, uroczystości oraz imprez organizowanych przez Stowarzyszenie. Portal jest rozwojowy, ma wiele zalet: nie ma kosztów druku, ma natomiast większe możliwości dotarcia do odbiorców (on-line).

„Nasz Gdańsk” – czasopismo o tematyce społeczno-historycznej – stanowi niezależne, otwarte forum wypowiedzi, prezentacji pomysłów, dyskusji, a także jest miejscem do publicznej krytyki poczynań instytucji władz lokalnych.

Redakcja jest niezależna od władz, ugrupowań politycznych. Czasopismo jest redagowane przez zespół wolontariuszy – miłośników Gdańska – jego bogatej historii, architektury, kultury oraz rozwoju gospodarczego.

Redaktorem naczelnym jest prof. Andrzej Januszajtis – czołowy autor felietonów, esejów oraz odważnych i cennych publikacji o problemach ważkich dla rozwoju Gdańska. Liderem organizacyjnym i współtwórcą tego przedsięwzięcia jest Zbigniew Socha.

Miesięcznik stanowi dla Autorów różnych profesji forum wypowiedzi, opinii – często krytycznych wobec zamiarów i działań władz oraz instytucji.

Siłą i kapitałem czasopisma jest wielka pasja i bezinteresowność osób związanych od wielu lat z „Naszym Gdańskiem”, działających według maksymy „bez strachu, lecz z rozwagą” („Nec temere nec timide„).

Utrzymanie się na skomercjalizowanym rynku medialnym bezpłatnego czasopisma stanowi duże wyzwanie dla Redakcji, grona Autorów a także wspomagających wydawanie – firm, przyjaciół, sympatyków Stowarzyszenia.

Czasopismo jest redagowane profesjonalnie przez miłośników Gdańska, jego bogatej historii, architektury, kultury oraz rozwoju gospodarczego.

Redakcja jest niezależna od władz, ugrupowań politycznych. Miesięcznik stanowi dla autorów różnych profesji forum wypowiedzi, opinii – często krytycznych wobec zamiarów i działań władz oraz instytucji. Poglądy, opinie zawarte w artykułach Redakcja zamieszcza na zasadzie wolnej trybuny.

Janusz Wikowski

Redaktor naczelny Portalu Nasz.Gdansk.pl

gdanski abc okladka a Document-page-001 sm

Prof. Januszajtis o „Kwiatach najznakomitszych mężów”

W MEDIACH. „Tego na pewno nie wiecie. Kwiaty dla Konstancji” – publikacja Andrzeja Januszajtisa w trojmiasto.wyborcza.pl

.
W 1626 r. ukazała się w Mediolanie antologia 36 utworów muzycznych 24 kompozytorów pod tytułem „Flores praestantissimorum virorum (Kwiaty najznakomitszych mężów), zebrane przez Philippa Lomatia (Filipa Lomazziego), księgarza, do śpiewania na jeden, dwa, trzy i cztery głosy, do których dodana msza, Magnificat, tudzież dwie kancony, jak mówią alla Francese (na francuską modłę) z dwoma, trzema i czterema instrumentami, następnie partita na organy, niedawno na widok publiczny wydane, dla najsławniejszej Konstancji Czirenberg z Gdańska, w Mediolanie, czcionkami tegoż Lomatia, roku 1626”. Dalej następują wierszowane dedykacje. Laurentius Frissone, określony jako „prezbiter” (kapłan), napisał:

Pytasz, czemu Konstancję otacza wieku chwała?

Ona wśród Muz największa, jak też największa z Charyt,

Góruje nad mężami, bogom zamyka usta.

Mową, wiernością, głosem, niezwykłym wdziękiem swoim

Sprawia, że Gdańsk ją sławi, uwielbia Polska cała.

Tak tylko śmiertelnicy nad bogów wznieść się mogą”.

(Dla przypomnienia: Charyty to greckie boginie wdzięku, towarzyszki Afrodyty). Franciscus Bampho ujął laudację krócej:

„Powiem to bez wahania: przez słodycz, śpiew i stałość

jest ona jako Febe, co serca nam porywa”.

Najdłuższą dedykację stworzył wydawca zbioru. Oto jej fragment:

„Nie mogła cnót Twoich chwała w granicach Polski, choćby najszerszych się pomieścić, tu tedy wraz ze sławą i najwierniejszą imienia Twego rekomendacją do Włoch, do Mediolanu dotarła. I tak oświeciła, że tak jak do wszystkich oczu przeniknęła, tyleż przyjaznych promieni wywołała i szacunek i miłość dla Ciebie umocniła. (…) Jesteś heroiną, w której wszystkie Charyty mają mieszkanie, kształtami Helenę, obyczajami Penelopę, umysłem Palladę, głosem i wdziękiem Dianę, śpiewem nową na Parnasie muzę Kaliopę, języków znajomością, nauk wszelkich opanowaniem i wiedzą współczesnych przewyższasz. Lecz tym, co wszystkich do uwielbienia porywa, jest to, co przynosi sława Twej niesłychanej, wręcz niewiarygodnej chwały w sztuce muzyki. Że najbieglejsze masz ręce, najzręczniejsze palce do grania, słowicze gardło do śpiewu, tak że w śpiewie z najznamienitszymi Niezwyciężonego Króla Polski i Szwecji artystami i mistrzami jego dworu, jak sam Książę z zachwytem osądził, nie wahasz się współzawodniczyć”.

Wszystko to było prawdą. Konstancja Czirenberg, w owym czasie 21-letnia (ur. w 1605 r.) córka burmistrza, znana nam z późniejszej relacji Ogiera, łączyła niezwykłą urodę z wszechstronnymi zdolnościami. Świetna śpiewaczka i instrumentalistka, pięknie rysowała, malowała i haftowała. Poza językiem niemieckim biegle opanowała polski, łacinę, francuski i włoski, być może także szwedzki. Od 1628 r. była żoną ławnika Zygmunta Kerschensteina, późniejszego rajcy, sędziego i królewskiego burgrabiego, matką trojga dzieci. W czasie wizyt królewskich w 1623 i 1635/36 r. była ozdobą towarzystwa. Wysławiano jej wdzięk, naturalność i skromność. Zmarła w 1653 r., w czasie zarazy, która zabrała jedną szóstą mieszkańców Gdańska.

W jaki sposób Konstancja zyskała taką sławę w Mediolanie? Katarzyna Grochowska, autorka eseju „From Milan to Gdansk”, wysunęła hipotezę, że wieść przekazał ów „Książę” z dedykacji, czyli królewicz Władysław Waza, który zawadził o Mediolan w 1624 r. Sądzę jednak, że tamtejsi muzycy musieli ją słyszeć na żywo. Kiedy? Nie wiadomo. Poświęcone jej mediolańskie „Kwiaty” (z nutami!) można znaleźć w zagranicznych bibliotekach. To piękna muzyka, wprost wymarzona do wykonania przez naszą powołaną do takich celów Cappellę Gedanensis.

Andrzej Januszajtis

(tekst opublikowany w w trojmiasto.wyborcza.pl)

Muzeum Drugiej Wojny Światowej – placówka najwyższej światowej rangi

muzeum 1. Gmach Muzeum na Wiadrowni kadr

Gmach Muzeum na Wiadrowni. Fot. A. Januszajtis

GDAŃSK. Wystawa, którą każdy powinien zobaczyć. Mam na myśli wystawę w Muzeum Drugiej Wojny Światowej, naszym najnowszym, nazwanym przez kogoś nową gdańską katedrą. Tak górnolotnie bym go nie określił, ale niewątpliwie otrzymaliśmy placówkę najwyższej światowej rangi, chlubę Gdańska i Polski.

Dla ponad czterystu osób, które jako pierwsze przekroczyły próg Muzeum Drugiej Wojny Światowej, przygotowana prezentacja okazała się prawdziwym wydarzeniem.

400 gablot, a w nich przeszło 2500 eksponatów

Opracowana przez zespół pod kierunkiem dyrektora Pawła Machcewicza, przy współudziale specjalistów z tej tematyki, najwybitniejszych jakich można było znaleźć w Polsce i świecie, jest tak bogata, że brak słów, by szczegółowo ją opisać. Na powierzchni ok. 5 tys. metrów kwadratowych (pół hektara!) ustawiono 400 gablot, w których zgromadzono przeszło 2500 eksponatów. Na 250 stanowiskach multimedialnych można obejrzeć materiały filmowe trwające 4 godziny. Towarzyszące teksty liczą ponad tysiąc stron. Gdybyśmy chcieli każdemu eksponatowi poświęcić minutę uwagi (to minimum!), to pełne zwiedzenie wystawy zajęłoby nam 41 godzin, czyli 5 dni – licząc po osiem godzin dziennie, co oczywiście przekracza przeciętne ludzkie możliwości. Można tu będzie prowadzić cotygodniowe wycieczki, np. dwugodzinne, za każdym razem z innym programem, przez cały rok szkolny czy akademicki! To prawdziwa encyklopedia wiedzy nie tylko o wojnie, ale o tym, co do niej doprowadziło. Pokazuje przede wszystkim, jak rodziło się zło, jak doszło do nienawiści i wynikających z niej zbrodni, najstraszniejszych i najbardziej masowych w dotychczasowej historii ludzkości. Jest jednym wielkim ostrzeżeniem: uważajcie, bo i wam może się to przytrafić! Czyńcie wszystko, co możliwe, żeby się to nigdy nie powtórzyło!

Walka Dobra ze Złem, Światła z Ciemnością

Przesłanie wystawy i w ogóle całego gmachu Muzeum jest klarowne i przekonujące – to walka Dobra ze Złem, Światła z Ciemnością, pełnego słońca świata zewnętrznego z mrokiem podziemi, w których ją umieszczono. Wstrząśnięci mrocznymi obrazami w bocznych zakamarkach możemy w każdej chwili wyjść na główną oś komunikacyjną, biegnącą po linii jednej z dawnych ulic historycznej Wiadrowni (ulicy Wielkiej), częściowo nawet wybrukowanej dawnym brukiem. Wysoka przestrzeń między pochyłymi ścianami, oświetlona od góry naturalnym światłem dnia, pozwala nam wrócić do teraźniejszości i uświadomić sobie, że żyjemy w całkiem innych czasach.

Dla mnie wystawa jest swojego rodzaju powrotem w przeszłość – na początek w czas mojego dzieciństwa. Oto np. przedwojenna ulica, prawie naturalnych rozmiarów, sklepy, wystawy, pełne autentycznych przedmiotów z tamtej epoki, wśród nich gablota z gazetami. Przeglądam tytuły i widzę „KURJER PORANNY”, tak właśnie pisany, nawet po przeprowadzonej w 1936 r. zmianie pisowni. Wracają wspomnienia z Lublina. Widzę gabinet dziadka Michała, który drzemie w fotelu, z ulubioną gazetą na kolanach. Pięcioletni brzdąc, któremu ojciec niedawno pokazał duże drukowane litery, podchodzi do śpiącego, wpatruje się w tytuł gazety, sylabizuje K-U-R-J-E-R P-O-R-A-N-N-Y i po raz pierwszy litery składają mu się w słowa! To dawne olśnienie przeżyłem dzięki wystawie po raz drugi!

Do dziś cierpnie mi skóra

Ulica pojawia się w następnym pomieszczeniu, dramatycznie zniszczona, z sowieckim czołgiem królującym na kupie gruzów. Ileż ja takich obrazów widziałem! Kolejne wspomnienie: ten sam Lublin, w czasie wojny, zbombardowana kamienica na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Kapucyńskiej. Dwaj chłopcy chodzą po gruzach. Jeden z nich (mój towarzysz) znalazł jakiś niewielki pocisk i zamierza się, by rzucić w moim kierunku. Wołam: nie rób tego!, ale on rzuca. Pocisk przelatuje przez dziurę w murze, uderza w coś i wybucha – za chroniącą nas ścianą! Nietrudno zgadnąć, że po chwili już nas tam nie było.

Inny obrazek: idziemy w trójkę w zimowy wieczór przez zaciemnione miasto, przyświecając sobie latarką, z której byłem dumny. Miała świetny reflektorek, rzucający po odpowiednim podregulowaniu prawie punktowe światło. Pokazuję to na ślepej ścianie mijanego budynku i oto, jak spod ziemi, wyrasta niemiecki żandarm z jakimś cywilem. Za naruszenie wojennego zaciemnienia można było nawet zostać rozstrzelanym, więc jesteśmy przygotowani na najgorsze. Cywil mówi (po polsku): Daj tę latarkę! Oglądają, świecą, próbują, na koniec żandarm daje mi w zamian swoją, o wiele gorszą. Wracam z kolegami do domu, uboższy ale szczęśliwy, bo żyję! Czy takie przeżycia, strach który nam codziennie towarzyszył, dadzą się oddać wystawą? Nad tą zrujnowaną ulicą można by na przykład wyświetlać nadlatujący samolot, taki, jakie widziałem podczas wędrówki z rodzicami we wrześniu w 1939 r. Na pomruk wysoko lecącego samolotu śmigłowego do dziś cierpnie mi skóra.

Ze ściśniętym gardłem

Albo wyobraźmy sobie taką możliwość: zwiedzając wystawę znajdujemy się w mieszkaniu warszawskim podczas wojny. Nagle słychać syreny, to alarm! Pracownicy prowadzą nas po schodach do odtworzonego schronu w piwnicy. Słychać wybuchy, wszystko się trzęsie, potem nastaje cisza. Syreny odwołują alarm. Wracamy do pokoju, ale tego drugiego, pokazującego stan po bombardowaniu. Wiem, że to trochę pachnie Disneylandem, ale pozwalałoby jeszcze mocniej odczuć grozę wojny.

W sali poświęconej tragedii katyńskiej najbardziej wstrząsające są autentyczne guziki pomordowanych i napis: „zostały tylko guziki”. W innej sali oglądamy rysunki dzieci, którym nauczycielka tuż po wojnie kazała narysować co pamiętają z tamtych czasów. Patrzę na narysowaną przez dziecko szubienicę i stają mi w pamięci kartki z zapiskami rosyjskiej dziewczynki, Tani Sawiczewej, z czasu strasznego głodu podczas oblężenia ówczesnego Leningradu. Odnotowała po kolei śmierć babci, siostry, brata, dwóch wujków i mamy, a na ostatniej kartce napisała: „Wszyscy Sawiczewy umarli, została tylko Tania.” Czyta się to ze ściśniętym gardłem. Niedługo potem śmierć zabrała i ją.

W wymiarze uniwersalnym

Największą zaletą wystawy jest właśnie pokazanie okropności wojny w wymiarze uniwersalnym, potworności, które dotykają wszystkich. Czy rany Niemca, Rosjanina, Japończyka mniej bolą niż polskie? U jednego z moich wojennych kolegów zakwaterowano niemieckiego oficera z żoną i 10-letnim synem, jego rówieśnikiem. Obaj przypadli sobie do gustu. Po roku oficera przeniesiono do Hamburga. Stamtąd niemiecki chłopiec przysyłał polskiemu pocztówki ze zdjęciami sprzed wojny, zaznaczając na nich krzyżykami domy, których już nie było, bo zniszczyły je alianckie bomby. Te krzyżyki radowały nasze serca, bo dawały pewność, że hitlerowskie Niemcy muszą w końcu przegrać, że wojna się skończy. Ale alianckie bomby, jak każde inne musiały powodować cierpienie i śmierć wielu ludzi, także niewinnych. W czasie wojny zabijanie staje się koniecznością i właśnie dlatego wojny są tak straszne. Jako harcerz Szarych Szeregów byłem jeszcze za młody, by uczestniczyć w walce zbrojnej, ale przygotowywano nas do zabijania, co wówczas uważaliśmy za rzecz oczywistą. Ale wojna się skończyła, od ponad 70 lat mamy pokój i dalsze hodowanie w sobie nienawiści nieuchronnie doprowadziłoby do destrukcji, w pierwszym rzędzie nas samych!

Wystawa jest wielkim osiągnięciem. Nie wolno jej likwidować, można co najwyżej ją uzupełnić. Powinna to robić ta sama ekipa, która w tak znakomity sposób zrealizowała to niezwykłe dzieło. Ludzi dobrej roboty należy nagradzać, a nie pozbawiać możliwości kontynuacji działania! Osobiście dodałbym stoiska poświęcone powojennej pracy nad odwracaniem skutków wojny: odbudowie zabytków, staraniom o zwrot dzieł sztuki zabranych z miejsc, gdzie się od wieków znajdowały i – co niezwykle ważne – skutecznym działaniom na rzecz pojednania i przyjaźni między narodami. Tylko to może zapobiec nowym wojnom.

Andrzej Januszajtis

muzeum 2. Główna oś komunikacyjna

Oś komunikacyjna. Fot. Andrzej Januszajtis

muzeum 3, Sowiecki czołg na gruzach

Czołg na gruzach. Fot. Andrzej Januszajtis

muzeum 4. Zostały tylko guziki sm

Zostały tylko guziki… Fot. Andrzej Januszajtis 

 

Wszystkie wagi Gdańska

waga 3. Waga z 1482 r. w Oudewater -

Waga z 1482 r. w Oudewater.

Może warto pomyśleć o odtworzeniu którejś z nich? O istnieniu wagi w dawnym mieście czerpiemy wiadomości ze źródeł pisanych, mogą o nich także świadczyć obiekty materialne, odkrywane przez archeologów. Najstarszym takim obiektem w Gdańsku jest składana waga szalkowa z gdańskiego grodu w zakolu Motławy. Pochodzi z końca XI w.

Są także pochodzące z tego samego czasu odważniki – spłaszczone kulki stalowe pokryte blachą z brązu.

Mała w Ratuszu przy ul. Długiej, wielka przy bramie Kogi

Ważą po ok. 20 g, co oznaczało wówczas 1,6 łuta (1 grzywna dzieliła się na 16 łutów). Dokument ks. Świętopełka z roku 1224 wymienia dalsze jednostki masy: grzywnę, skojec (1/24 grzywny) i wiardunek (1/4 grzywny). Jeżeli ustanowiono wówczas opłaty, zależne od masy towaru, to odpowiedni urzędnik książęcy musiał mieć możność jej mierzenia, musiała więc istnieć waga. W innym dokumencie, z 1226 r., rozróżnia się grzywny dużą i małą. Znacznie więcej wiadomości płynie z czasów krzyżackich. W roku 1335 lub 1336 ujednolicono jednostki miar i wag w całych Prusach. Grzywna mennicza, być może równoznaczna z poprzednią małą, odpowiadała naszym 190 gramom, handlowa (duża) 217 gramom. Niedługo potem, w roku 1378 pojawia się pierwsza bezpośrednia wiadomość o wadze miejskiej w Gdańsku, i to nie jednej, a dwóch – małej i wielkiej. Można sądzić, że znajdowały się w tych samych miejscach, co później – mała waga w rozbudowywanym właśnie Ratuszu przy ul. Długiej, wielka przy bramie Kogi, poprzedniczce Zielonej. Na małej wadze ważono towary, których ciężar nie przekraczał pół kamienia (ok. 6,5 kg). W roku obrachunkowym 1379/80 odnotowano m. in. wydatek 7 grzywien dla wagowych (ponderatoribus). Tych przysięgłych urzędników było dwóch, każdy obsługiwał swoją wagę, wraz z pomagającymi ludźmi.

20 grzywien dla wagowego od wielkiej wagi, 12 od małej

Jeden z wagowych, Winandus, otrzymał w sumie 50 grzywien, z których musiał opłacić swoich pomocników. Później stawki dla wagowych się ustaliły: 20 grzywien dla tego od wielkiej wagi, 12 od małej. Znacznie więcej płynęło do kasy miasta: w 1379 r. zysk z wielkiej wagi wyniósł 133 grzywien, z małej 90. W 1415 r. przywilej na wagę otrzymało także Stare Miasto: Zezwalamy im też wieczyście posiadać wagę, tak jednak, by zapewnili uczciwe jej obsługiwanie, a kamień i odważniki mają mieć takie jak na Prawym Mieście. Pierwsza wiadomość o istnieniu tej wagi, ustawionej przy Staromiejskim Ratuszu, nad Radunią, pojawia się jednak dopiero w roku 1436.

W 1425 r. Rada Prawego (Głównego) Miasta przekazała Piotrowi Hildebrandowi zarząd i zyski z małej wagi miejskiej, w zamian za pogłębianie portu i tzw. Łachy Bosmańskiej (na jej miejscu jest obecnie Kanał Kaszubski): „My Burmistrzowie i Rajcy miasta Gdańska oznajmiamy i poświadczamy publicznie (…) że ze względu na szczególne usługi i dobrą wolę, jakie nam i naszemu miastu świadczył i okazywał nasz drogi wierny Piotr Hildebrand … odstępujemy na mocy niniejszego pisma wyżej wymienionemu Piotrowi Hildebrandowi małą wagę naszego miasta położoną pod naszym ratuszem, wraz z całym pożytkiem i zyskiem, który z niej przychodzi (…) Za wspomniane lenno [tak nazywano miejskie posady] wyżej wymieniony Piotr Hildebrand będzie zobowiązany naszemu miastu głębię dla kog przy zamku naszych panów [Krzyżaków] na 5 łokci czynić, Łachę Bosmańską czyścić i pogłębiać, tudzież Motławę po obu stronach w górę i w dół, kiedy i gdzie na wspomnianych odcinkach zajdzie potrzeba i konieczność, na koszt miasta czyścić; mają do tego służyć jego statki, liny i przyrządy, które ma obecnie, wraz z tymi, które mu do tego poleciliśmy zrobić..” To pierwszy znany akt takiej umowy nad Bałtykiem.

Wagi: lnu, żelaza, prochu, ołowiu, masła…

Po powrocie do Polski za Kazimierza Jagiellończyka nastąpił ogromny rozwój, Gdańsk wyrósł na stolicę polskiego handlu. Przepływ towarów wzrósł do niebywałych rozmiarów, a z nim liczba miejskich wag. W 1530 r. na Wyspie Spichrzów, na rogu Mnisiej (dzisiejszej Żytniej) i Chmielnej, pod nr 95, zaczęła działać waga lnu, czynna aż do spalenia w czasie oblężenia w 1813 r. W 1576 przy tzw. Małym Żurawiu przy Stągwiach Mlecznych (Motławska 16) powstała waga żelaza, służąca w trzy wieki później także do ważenia lnu i wełny. Z 1593 r. pochodzi wiadomość o wadze prochu, związanej zapewne ze zbudowanym w 1545 r. młynem prochowym, którego charakterystyczny budynek stał do ostatniej wojny u wylotu dzisiejszego placu Obrońców Poczty na Tartaczną. W 1598 r. na Ołowiance pojawiła się waga ołowiu. W 1600 r. zakupiono wagę do ważenia armat. W 1769 istniała także waga do masła, najprawdopodobniej na funkcjonującym od 1650 r. Targu Maślanym i waga popiołu na Popielnym Dworze, w 1796 waga cukru, w 1803 waga wełny. W sumie miasto utrzymywało siedem wag. Dla porównania: Kraków miał ich w sumie pięć: małą, wielką, (tzw. „ołowną”), srebra, wosku i kazimierską. Większość miast obywała się jedną lub dwiema.

A oto, jak w 1709 r. Bartłomiej Ranisch opisał wielką wagę miejską w Zielonej Bramie: Trzeci przejazd prowadzi do wielkiej wagi, gdzie się waży towary i z wozów i statków tam i sam przenosi… To pomieszczenie ma 6 (przęseł) sklepienia i stoi na 2 mocnych słupach z kamienia polnego i jest zadziwiające, że te sklepienia mogą utrzymać ciężkie szale wagi i odważniki. Pisząc o sześciu przęsłach autor miał na myśli wszystkie trzy ówczesne przejścia bramy, pomieszczenie wagi było w dzisiejszym czwartym przejściu, przebitym po jej zlikwidowaniu w roku 1883. Nie mamy ilustracji, przedstawiających dawne gdańskie wagi, ale na pewno nie różniły się od pokazanych na dawnych rycinach w innych miastach. W Muzeum Kupiectwa w Świdnicy można obejrzeć zachowaną wagę miejską z 1670 r., pochodzącą z Bolkowa. W holenderskim Oudewater pokazują wagę miejską z 1482 r., w Goudzie niewiele młodszą do ważenia serów, w Muzeum Celnym w Hamburgu wagę celną, a we Fryburgu Bryzgowijskim wagę do ważenia czarownic! Wszędzie są to wielkie atrakcje. Może warto pomyśleć o odtworzeniu którejś z naszych wag?

Andrzej Januszajtis

waga 1. Balka składanej wagi z gdańskiego grodu

Belka składanej wagi z gdańskiego grodu

waga 2. Miejsca dawnych wag na współczesnym planie Gdańsk-a

Miejsca dawnych wag na współczesnym planie Gdańska

Pamięci żołnierzom wyklętym

INKA Delegacja023 lutego 2011 roku Sejm Rzeczypospolitej Polskiej uchwalił ustawę o ustanowieniu dnia 1-go marca Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Dużo czasu upłynęło zanim zainteresowane środowiska doprowadziły do momentu kiedy to wolna Polska wreszcie oddała hołd tym, którzy ofiarowali swoje życie za wolną, niepodległą ojczyznę.

Nie zdejmiemy munduru nie oddamy broni

Dopóki w granicach panoszy się wróg

Bo któż jak nie my ojczyznę obroni

Do końca trwać będziemy, tak nam dopomóż Bóg…

R.W.I

Geneza święta czyli powrót „Niezłomnych”

Do pierwszego uhonorowania żołnierzy zbrojnego podziemia antykomunistycznego doszło w roku 2001. Wówczas Sejm Rzeczypospolitej Polskiej podjął uchwałę, w której uznał zasługi oddane ojczyźnie przez organizacje i grupy niepodległościowe, które po zakończeniu II wojny światowej rozpoczęły nierówną walkę o wolność i niepodległość kraju, oddając w ten sposób hołd poległym, pomordowanym, więzionym i prześladowanym członkom organizacji „Wolność i Niezawisłość”.

19 listopada 2008 roku podczas spotkania w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego z udziałem wiceprezydenta Opola Arkadiusza Karbowiaka i pełnomocnika wojewody opolskiego do spraw kombatantów i osób represjonowanych Bogdana Bocheńskiego, podjęto decyzję dotyczącą zorganizowania w Opolu Dnia Żołnierza Antykomunistycznego. Termin wydarzenia ustalono na 1-go marca 2009 roku. Data nie jest przypadkowa. Tego dnia w 1951 roku w więzieniu na Mokotowie komuniści zamordowali przywódców IV Zarządu Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, Łukasza Cieplińskiego ps. „Pług” i jego sześciu współtowarzyszy.

W roku 2009 organizacje skupione wokół Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych wsparte przez opolskie władze samorządowe, zwróciły się o ustanowienie dnia 1 marca Dniem Żołnierzy Antykomunistycznego Podziemia. Poparcie dla inicjatywy zadeklarowały kluby parlamentarne Prawa i Sprawiedliwości i Platformy Obywatelskiej. W 2010 roku prezydent Lech Kaczyński podjął inicjatywę ustawodawczą w zakresie uchwalenia nowego święta. W uzasadnieniu czytamy: „Ustanowienie święta jest wyrazem hołdu dla żołnierzy drugiej konspiracji za świadectwo męstwa, niezłomnej postawy i przywiązania do tradycji patriotycznych, za krew przelaną w obronie Ojczyzny”.

Po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego prezydent Bronisław Komorowski podtrzymał projekt poprzednika ale uchwalenie nowego święta przeciągało się w nieskończoność.

Wreszcie 3 lutego 2011 roku Sejm przyjął uchwałę o ustanowieniu dnia 1 marca nowego święta państwowego i nazwał je Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Psy szczekają… karawana idzie dalej

Mimo coraz częstszych, krytycznych bądź nawet wrogich publikacji dotyczących Żołnierzy Polskiego Podziemia Antykomunistycznego, ukazujących się w codziennej prasie, Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” jest świętem o charakterze wybitnie patriotycznym. Niesie ono wyraz hołdu składanego licznym społecznościom lokalnym, których niespotykana miłość do ojczyzny i stała gotowość ofiary na rzecz idei niepodległościowych pozwoliły na kontynuację oporu przez długie lata po zakończeniu działań wojennych.

Łupaszka”, „Ogień”, „Warszyc”, „Kmicic”, „Ponury”, „Bury”, „Żelazny” „Inka”, „Rój” i wielu innych „ Niezłomnych” coraz częściej staje się dla młodzieży niedoścignionym wzorem Polaka i patrioty. Ich brawura i oddanie w walce z narzuconym, komunistycznym, krwawym systemem kształtuje wzorzec i pokazuje drogę, którą mimo trudności, poniesionej ofiary, czy w końcu bezimiennej mogiły warto podążać.

1 marca bieżącego roku na spotkaniu Zarządu Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk” minutą ciszy uczczono wszystkich Żołnierzy Wyklętych, poległych i zamęczonych w komunistycznych katowniach.

Wieczorem delegacja Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk” i Koła Inżynierów i Pasjonatów „Nasza Orunia” po Mszy Świętej w kościele pod wezwaniem Jana Bosko na gdańskiej Oruni złożyła kwiaty i zapaliła znicze pod pomnikiem Danuty Siedzikówny ps. „Inka”, dzielnej, młodziutkiej sanitariuszki IV szwadronu porucznika Mariana Płucińskiego ps. „Mścisław” z V Wileńskiej Brygady Armii Krajowej Majora Zygmunta Szyndzielarza ps. „Łupaszka” zamordowanej 28 sierpnia 1946 roku w gdańskim więzieniu.

Chwała Bohaterom.

Roman Wawrzyniec Itrich

Zdjęcia – Paweł Patyk

INKA Delegacja10 INKA Delegacja09 INKA Delegacja07 INKA Delegacja01Skład delegacji Stowarzyszenia Nasz Gdańsk

  • Jarosława Strugała
  • Józef Kubicki
  • Małgorzata Cieśniewska
  • Paweł Patyk
  • Roman Itrich

Tadeusz Rybicki – ostatni Mohikanin

Była w Gdańsku – Wrzeszczu „Indiańska wioska”, będzie galeria „Metropolia”.

P1200892

GDAŃSK. Niegdysiejsze koszary lotnicze, zabudowania z pruskiego muru o charakterystycznej wiejskiej zabudowie, skoncentrowane wokół centralnie położonego placu ćwiczeń, rozciągały się od stawu browarnianego we Wrzeszczu do granic historycznego lotniska na Zaspie. Zbudowane prawdopodobnie w 1918-19 roku na potrzeby szkoły pilotów niemieckiej marynarki wojennej, po uprawomocnieniu się traktatu wersalskiego w 1920 r., zostały zdemilitaryzowane.

Od tej pory osiedle, o brukowanych kocimi łbami uliczkach, zamieszkali robotnicy portowi, majstrowie murarscy, z rodzinami.

Znikają domy z wiśniowej cegły

P1200874

P1200901 P1200899

Malownicze domy z wiśniowej cegły i równie czerwonej dachówki zwano „Czerwoną wioską”, z czasem dopiero żartobliwie przezwaną przez Güntera Grassa „Indiańską wioską”” na kartach książki „Psie Lata”.
Jeśli dawne zabudowania z cegły mogły przypominać indiańską wioskę, to Tadeusz Rybicki został ostatnim Mohikaninem dawnej kolonii przy ul. Nad Stawem. Podobnie, jak niegdyś dzielny szczep Indian uległ kolonizacji, tak też niewielka społeczność osiedla przestała istnieć za sprawą rozbudowy wrzeszczańskich hipermarketów. Pozostałości budynków w szybkim tempie ulegają rozbiórce, a w ślad za nimi następują kolejne przekwaterowywania mieszkańców. Na terenie osiedla ma powstać nowy układ drogowy i parkingi dla wznoszonej galeriihandlowej Metopolia. Większość mieszkańców przeprowadziła się już do lokali zamiennych, co jest efektem umowy pomiędzy Miastem Gdańskiem a Przedsiębiorstwem Budowlanym Górski.

W 1945 r. Rodzina Władysława i Aleksandry Rybickich z 4 letnim Tadeuszem przyjechała w towarowych wagonach do Gdańska. Niewielkie parterowe domki pomiędzy torami a browarem przy nowej ulicy Kilińskiego bardzo przypominały rodzinny dom pozostawiony na podwileńskich przedmieściach przy ulicy Kruczej. Ojciec szybko naprawił dach uszkodzony przez bombę i wkrótce rodzina mogła rozpocząć nowe życie. Na mocy umów traktatu jałtańsko-poczdamskiego podjęto decyzje o transferze ludności pomiędzy państwami (m.in. przesiedleniu Niemców z Polski). Sygnatariusze ówczesnych mocarstw uznali prawo państw poszkodowanych przez rzeszę Niemiecką do konfiskaty majątku osób narodowości niemieckiej tytułem reparacji i przesunięcia granic. Cóż tego, w Wilnie to była własność (pokazuje dokumenty i plany domu 73 letni dziś Tadeusz), a w domkach pilotów rodziny stały się tylko najemcami komunalnymi, często bez tytułu prawnego, zdanymi na łaskę i niełaskę urzędników.

Przy odbudowie elektrociepłowni na Ołowiance

P1200911

– Na osiedlu mieszkały 3 niemieckie rodziny gdańszczan – wspomina lata powojenne Tadeusz.

Rówieśnik Tadka, Marian Block, był kaleką, gruz go przysypał podczas nalotów. Razem bawili się na podwórzu. W 1953 roku Blockowie i Millerowie wyjechali z Polski. Marian przyjechał po latach na miejsce swojego dzieciństwa, spotkać się z Tadeuszem. W Niemczech lekarze poskładali mu te połamane, źle zrośnięte, kości, tak że znów był sprawny.

Zaraz jak Rybiccy przyjechali do Wrzeszcza ojciec Tadeusza, ślusarz, dostał pracę przy odbudowie elektrociepłowni na Ołowiance. Później zatrudniony był w pobliskim browarze jako elektryk, obsługiwał nowoczesną czeską etykieciarkę.

W domach było mnóstwo szczurów, które chowały się przy browarze się, bo dużo zboża przywożono, furmanki stały w kolejce wzdłuż całej ul. Kilińskiego. Nowi mieszkańcy próbowali różnych sposobów, nawet oczy szczurowi wypalili, bo mówiono, że wtedy uciekną, ale nic z tego. Kotka Murka, chociaż bez ogona, bo jej beczka z kapustą odcięła, okazała się dla nich najlepszym ratunkiem.

Ok. 1948-49 roku komuniści organizowali publiczne egzekucje. Z zakładów pracy spędzano pracowników, wielu musiało przychodzić z dziećmi.

– Na Placu Zebrań Ludowych, tam był CPN – wspomina Tadeusz. – Wieszano wtedy dziewięcioro Niemców, w tym kobietę. Egzekucję wykonali i przeprowadzili Rosjanie. Byłem mały, przyszło wielu ludzi i ojciec mnie podniósł, żebym zobaczył. Podjechali ciężarówkami, pod szubienice ustawiono krzesła. Na dany znak samochody ruszyły.

Na osiedlu mieszkał Henryk Chodkiewicz – hrabia z rodziny mającej majątki na Podolu. Po wojnie wszystko stracili i przeprowadził się do Gdańska. Tu pracował w browarze jako zwykły kasjer. Pensja wynosiła wtedy 250 złotych z groszami, wypłacał każdemu dokładne sumy, nawet o jeden grosz nie oszukał. Mieszkali nad stawem pod nr 2. Z Henrykiem mieszkała żona i dwie córki.

– Dziewczynki się z nami bawiły – opowiada Tadeusz. – Ich tata przynosił po pracy chleb sandomierski i lubelski z pobliskiej piekarni. Drzwi do Chodkiewiczów się nie zamykały. Dzieciarnia się zbiegała na ten chleb, to byli bardzo porządni ludzie.

Ryby i raki. Krowy, konie, kury

Nad Stawem mieszkały też rodziny inteligenckie, na przykład wykładowca fizyki i matematyki Marian Cichy, później profesor pełnił funkcję rektora Politechniki Gdańskiej. Woźniakowie mieszkali w pierwszej klatce, trzech synów wykształciło się i pracują w zawodzie lekarza. Środkowa klatka, Jurkiewicz Edek ze Lwowa, był szlifierzem, piękne lustra robił.

Pamięta jeszcze Jadzię Kaczyńską to jej mąż zarybiał staw, spiętrzony na Strzyży: wyhodował karpie, liny, szczupaki, okonie. Oprócz mnóstwa ryb były też raki szlachetne. Teraz wszystko zabetonowane, wierzby wycieli, nie ma już stawu, – całe życie uciekło. Buldożery równają ogródki i zagony.

– W tych ogrodach mieliśmy truskawki, maliny, wszyscy coś uprawiali, były drzewa owocowe – opowiada Tadeusz. – Ludzie kury, świnie, nawet konie chowali. Wystarczyło wyjść przed dom i czuło się, jak na wsi, spokój.

Sąsiadka Bójkowa 3 krowy miała i je na lotnisku wypasała. Świeżego mleka i twarogu było pod dostatkiem. Niedaleko stawu Rybiccy i sąsiedzi mieli pole, ziemniaki sadzili. Jesienią rozpalili ognisko, kurę się skubnęło i uczta gotowa, u nich zawsze wesoło było. Lotniska pilnowali rosyjscy żołnierze, można z nimi było pohandlować, mleko zamieniało się ropę, naftę, bimber na tytoń, „skolko ugodno”. Prądu po wojnie długo nie było na osiedlu, oświetlenie mieli gazowe, rurki w mieszkaniu jeszcze są do dzisiaj, lampę naftową każdy miał.

Tadeusz zatrudnił się przy ulicy Toruńskiej, robił siatkę ogrodzeniową, później w Browarze Gdańskim. Dyrektorem był Prządka, bezpartyjny i porządek musiał być. Majstrem na obciągu był Gracjan Lewandowski. Kolega Tadeusza, Kazimierz Konwent, pracował w kotłowni, ale miał wszystkie klucze do pomieszczeń. Mawiał do niego: „Nie pij tego piwa, bo ono cię rzuci na ziemię.” Ale go nie posłuchał. Piwo produkowali bardzo dobre: Jasne Lekkie i Pełne, Porter, Gdański Eksport. Dla pasażerskiej żeglugi piwo było pasteryzowane, wszystko na statki szło jako zaopatrzenie. Jak za dużo się wypiło potrzebne było zwolnienie. Doktor tylko pytał: „Który palec zabandażować?”. Do kieszeni fartucha dowód wdzięczności wpadało wrzucić, każdy znał te zasady.

W browarze Tadeusz pracował na tokarni. Maszyna była stara bez skrzyni biegów. Tuleje, wałki, tryby, jak w zegarku. Majster maleńki był człowiek, ale mózg potężny. Do Pafawagu jeździli po zużyte osie od wagonów, potem z tych osi toczyli części do maszyn. Odlewali nawet panewki – kompresor był na amoniak, teraz już takich nie ma.

W „Sterze” Czerwone Gitary. Statki na żyletki

Kluby we Wrzeszczu tętniły życiem. Tadeusz pamięta, jak w „Sterze” grywały Czerwone Gitary z Krzysztofem Klenczonem i Sewerynem Krajewskim, Złote Struny. Bijatyki też były, krew się czasem polała. Za bójkę z funkcjonariuszem trzeba było odsiedzieć wyrok. Co to była za władza, która obywatela pod oknami inwigilowała. Wtedy Radia Wolna Europa wszyscy słuchali.

W późniejszych latach Tadeusz budował hale w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni.

– Na oficjalnym spotkaniu Gierkowi ręki nie podałem, bo nazwał mnie „towarzyszem”, konsternacja była, ale ja w partii też nigdy nie byłem – wspomina.

Robił pompy głębinowe. Pracował w ZREMBIE, poznał Lecha Wałęsę, zdjęcie ma do dzisiaj. W 2000 roku złomował jeszcze statki i kutry rybackie. Na nabrzeżach przy Moście Siennickim cięli jednostki: WŁA – dki i HEL – ki. Za dopłaty unijne rybacy pozbyli się miejsc pracy. Barki też wypalali, wszystko szło na żyletki, wielkie góry złomu…

O swojej rodzinie nie chce rozmawiać, pokazuje tylko zdjęcia pięknej żony i dzieci. W życiu, jak na karuzeli, raz u góry, raz na dole. Nie wyszło, rozwiedli się. Żal ukochanego syna, zginął tragicznie, utopił się w zbiorniku retencyjnym.

– Moja wina nie dopilnowałem powinien zostać ze mną – mówi ze łzą w oku.

Gołębie chyba na żebry polecą …

P1200897

Od 12 lat Tadeusz Rybicki żyje samotnie z psiną Asiją, wykupił ją z azylu. Jest jeszcze 100 gołębi i gołębnik na nóżce wykonany samodzielnie. Teraz ma się wynosić do Nowego Portu? Nie chce, bo starych drzew się nie przesadza. Pierwszy raz Litwini i Łotysze wygonili rodziców z Wilna teraz deweloper z włodarzami miasta każą mu opuszczać dom, w którym przeżył 68 lat. Dają mu w zamian pokój z kuchnią przy ulicy Strajku Dokerów w Nowym Porcie. Piec kaflowy wyremontowali, czysto, ładnie i nowe kołdry od siostry, tylko stołu brakuje. Co on tam w tym będzie robił? Pojechał dziś rano i napalił w piecu. Prądu jeszcze nie ma i gaz nie podłączony. Jutro jedzie do gazowni umowę podpisać, nawet dowodu osobistego nie ma zabrali mu, żeby załatwić formalności.

– Tu miałem gołębie, zajęcie, a tam mi zabraniają je wziąć – żali się.

P1200864

Próbował sprzedać gołębie na rynku we Wrzeszczu. Parę sztuk wzięli za bezcen, resztę szlag chyba trafi. Czarny kot z krawacikiem został po sąsiadach, nie ma co jeść, przychodzi do jego gołębi i grasuje.

– One boją się teraz wejść do gołębnika i niektóre śpią na dachu – mówi ze smutkiem. – Co zrobią, jak mnie zabraknie, chyba na żebry polecą …

Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Kowalina

przewodniczący Rady Dzielnicy Wrzeszcz Górny

W dawnym Gdańsku i gdzie indziej – Jasełka

Dzieci z szopką (W. Stryowski)Staropolskie słowo jasło oznacza żłób. Nieoceniony Aleksander Brückner w swoim Słowniku etymologicznym wywodził je od jedzenia. Bliższe wyjaśnienia znaczenia znajdujemy w Encyklopedii Staropolskiej Zygmunta Glogera: „Jasła, jasełka. Tak nazywano zbity z desek żłób dla dawania drobnej karmy zwierzętom, jak również nosze do noszenia ludzi i ciężarów.

Od wyrazu tego wzięto nazwę dla przedstawień religijnych na Boże Narodzenie, wyobrażających żłobek z Dzieciątkiem Jezus w szopce, Najświętszą Pannę, św. Józefa, trzech Króli, przybywających z hołdem itd.”

Osóbka Pana Jezusa z wosku albo papieru

Barwny opis takich przedstawień w czasach swojej młodości przedstawił ksiądz Jędrzej Kitowicz (1727-1804):

Jasełka … kiedy nastały do Polski, nie wiem, jak jednak pamięcią sięgam, we wszystkich kościołach były używane. Pomienione jasełka były to ruchomości małe na czterech słupkach, daszek słomiany mające, wielkości na szerz, dłuż i na wyż łokciowej; pod tą szopką zrobiony był żłóbek, a czasem kolebka wielkości ćwierćłokciowej, w tej osóbka Pana Jezusa z wosku albo papieru klejonego, albo z irchy albo płótna konopiami wypchanego uformowana, w pieluszki z jakich płatów bławatnych i płóciennych zrobione uwiniona; przy żłóbku z jednej strony wół i osieł z takiejże materyi jak i osóbka Pana Jezusa ulane lub utworzone, klęczące i puchaniem swoim Dziecinę Jezus ogrzewające, z drugiej strony Maryja i Józef stojący przy kolebce w postaci nachylonej, afekt natężonego kochania i podziwienia wyrażający. W górę szopki pod dachem i nad dachem aniołkowie unoszący się na skrzydłach, jakoby śpiewający Gloria in excelsis Deo.”

Nie wiem jak Państwo, ale ja lubię się od czasu do czasu zagłębić w staropolskie teksty, pisane językiem, jakim już dziś nikt nie mówi, a przecież zrozumiałym. To tak jakby zażyć odświeżającej kąpieli w czystej źródlanej wodzie. Te same teksty przełożone na dzisiejszy język straciłyby połowę swego uroku. Czytając je czujemy się przeniesieni w czasy I Rzeczpospolitej, chylącej się do upadku, ale wciąż barwnej, niezwykle atrakcyjnej, po prostu pięknej. Kwitły jeszcze stare obyczaje, stroje, tańce, muzyka – nacechowane narodową odrębnością, której się teraz tak chętnie wyzbywamy na rzecz kosmopolitycznego blichtru i tandety – żeby nie powiedzieć: duchowego ubóstwa.

Zwyczaj zaprowadzili franciszkanie

Wróćmy jednak do rzeczy. Kitowicz opisuje „obyczaje” za panowania Augusta III. Związki Gdańska z Polską były w tym czasie mocne, także w dziedzinie kultury. Widoczne to było również w obyczajach świątecznych. Różnice, zresztą niewielkie, dotyczyły raczej sfery religijnej. Zwyczaj jasełek i szopki Bożonarodzeniowej zaprowadzili franciszkanie, osiedleni w polskich miastach od XIII wieku. W Gdańsku pojawili się późno, w roku 1419 i po 136 latach, na skutek reformacji, praktycznie znikli, ale ich idee z pewnością kontynuowali w mieście dominikanie, karmelici i brygidki, w Oliwie cystersi, a w Starych Szkotach jezuici. Część zwyczajów ogarnęła także ulice. Podobnie jak w głębi kraju, np. w Krakowie, gdzie żacy czynili to już w 1408 roku, aż do ostatnich lat rozpowszechnione było chodzenie z szopką. Oddajmy głos przedwojennemu etnografowi: „Z nastaniem Adwentu, ale przede wszystkim od miedzianej niedzieli (druga niedziela Adwentu), chodziły po wsiach grupy młodych ludzi, czasem nawet mężczyzn i kobiet (Leszkowy), z mniej lub bardziej pięknymi szopkami, oświetlonymi blaskiem świec, śpiewając pieśni adwentowe i kolędy, prosząc o dary. (…) W mieście Gdańsku nie wyrostki ani tym bardziej dorośli, ale zawsze tylko dzieci chodziły z szopkami w górę i w dół po schodach domów. Mnóstwo tych małych śpiewaków, których liczba wydawała się rosnąć proporcjonalnie do kwadratu zbliżania się do Świąt, stało na wszystkich ruchliwych ulicach i placach, śpiewali tak dobrze jak potrafili i bywali często, zwłaszcza gdy zadali sobie trud i ich szopka była wdzięcznie przystrojona, sowicie wynagradzani. Byli wśród nich obdarzeni głosami czystymi jak dzwonki i tacy, którzy piali jak koguty. Jedni włóczyli się z szopkami, których budowa musiała zająć miesiące, podczas gdy źli spekulanci zadowalali się pudełkiem po butach czy mydle, w środku którego mieli umocowany kolorowy druk z parą Rodziców i przyklejone obok dwa ogarki świec.” (H .B. Meyer)

Śmierć z diabłem tańcująca

W 1945 r. franciszkanie wrócili do swojego gdańskiego kościoła – po 490 latach nieobecności. Jeszcze przed usunięciem szkód wojennych w kościele pojawiła się ich specjalność – ruchoma szopka. A jak to wyglądało przed wiekami, niech opowie znowu swoim wdzięcznym językiem ks. Kitowicz: „…gdy te jasełka, rokrocznie w jednakowej postaci wystawiane, jako martwe posągi nie wzniecały w ludziach stygnącej ciekawości, przeto Reformaci, Bernardyni i Franciszkanie dla większego powabu ludu do swoich kościołów, jasełkom przydali ruchawości, między osóbki stojące mięszając chwilami ruszane, które przez szpary w rusztowaniu na ten koniec [w tym celu] zrobione, wytykając na widok braciszkowie zakonni lub inni posługacze klasztorni, rozmaite figle z nimi wyrabiali.” Dalej następuje opis scen, z których nie wszystkie wzbudziłyby dziś nasz entuzjazm. Po jednej krotochwili następowała druga, na przykład: „chłopów pijanych bijących się pałkami, albo szynkarka tańcująca z gachem i potem od diabła razem oboje porwani, albo śmierć z diabłem najprzód tańcująca, a potem się bijący z sobą i w bitwie znikający. To znowu musztrujący się żołnierze, tracze drzewo trący i inne tym podobne akcyje ludzkie do wyrażenia łatwiejsze, które to fraszki dziecinne tak się ludowi prostemu i młodzieży podobały, że kościoły napełnione bywały spektatorem, podnoszącym się na ławki i na ołtarze włażącym; a gdy ta zgraja, tłocząc się i przemykając jedna przed drugą, zbliżyła się ponad metę [granicę] założoną do jasełek, wypadał wtenczas spod rusztowania, na którym stały jasełka, jaki sługa kościelny z batogiem i kropiąc nim żywo bliżej nawinionych, nową czynił reprezentacyją [widowisko], dalszemu spektatorowi daleko śmieszniejszą od akcyj jasełkowych…” W porównaniu z tym nasze dzisiejsze szopki, nawet te z aluzjami politycznymi, wydają się szczytem łagodności.

Andrzej Januszajtis

Haft z Adoracją Dzieciątka na kapie mariackiej z XV w., dziś na wygnaniu w Norymberdze

Jesienne barwy Wołynia

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku gromadzi materiały. Tylko pozornie życie zachodniej Ukrainy, a w niej na Wołyniu, toczy się normalnie. Wystarczy się tylko uważniej przyjrzeć by zauważyć, że wojna na wschodzie tego dużego kraju i tutaj kładzie się cieniem. Patrole służb mundurowych i ochrony instytucji społecznych poruszają się z bronią krótką, a nierzadko i z długą. Na głównych placach miast stoją stanowiska, gdzie każdy może wrzucić pieniądze i zostawić różnorodne dobra materialne mogące służyć pomocą dla walczących o niepodległość wojsk Ukrainy.

I widać, że bardzo wielu pomaga, jak może. Duże szklane skarbonki wypełnione są nierzadko większymi i różnorodnymi w walucie banknotami, a obok leży ciepła odzież, koce i inne potrzebne na froncie dobra.

Przychylność Ukraińców do narodu polskiego

Na tych samych placach stoją ściany fotografii z wizerunkami tych, którzy polegli w obronie niezawisłości i wolności Ukrainy. Takie same miejsca pamięci widać w wielu muzeach i innych obiektach użyteczności publicznej. Często palą się przy nich znicze, a z pobliskich kościołów i cerkwi dobiegają poruszające słowa pieśni i modlitw za Ojczyznę. Od spotykanych ludzi często słyszymy, że młodzież nie może swobodnie wyjeżdżać z kraju. Jest powoływana do wojska, ale też i bardzo często sama zgłasza się do ochotniczych jednostek wojskowych i paramilitarnych.

Wrogiem numer jeden jest tutaj dla naszych rozmówców prezydent Rosji Władimir Putin. On przede wszystkim jest dla wielu Ukraińców ucieleśnieniem zła i problemów, jakie ich dotknęły. To pod jego adresem padają najbardziej obraźliwe epitety i to nie tylko od kibiców podczas transmitowanych meczy piłkarskich, gdy gra reprezentacja Rosji, ale i od zwykłych ludzi. Ileż to emocji w niewybrednych słowach pod jego adresem usłyszeliśmy chociażby od prostego traktorzysty z wołyńskiej wsi, którego dwóch synów walczy na zachodzie Ukrainy i z którymi nie ma on regularnego kontaktu.

Mimo wielu konfliktów w naszej historii i – nie zawsze do końca wyjaśnionych – tragicznych, obfitujących w ofiary, zdarzeń w relacjach polsko – ukraińskich, w wielu momentach naszego październikowego pobytu na Wołyniu widzieliśmy wielką dzisiaj przychylność Ukraińców do narodu polskiego. Widzą i doceniają poparcie Polaków dla ich sprawy. Jeszcze niedawno pewnie nie byłoby możliwe tak szczere w wyznaniu i przebiegu zdarzenie, którego staliśmy się uczestnikami. Oto członek jednej z sotni UPA (jego nazwisko i dowodzącego nią dowódcy nie jest w tym miejscu istotne), z którym przeprowadziliśmy dłuższy wywiad przed kamerą, na zakończenie wstał i powiedział: ,,Była wojna, byliśmy wrogami, minęło ponad siedemdziesiąt lat i teraz jesteśmy przyjaciółmi”. Dobrze już ponad 90 – letni człowiek podszedł do nas i, nieco zaskoczonych, każdego serdecznie uściskał.

I strach miejscowych Polaków po 90 latach

To dobrze, że wiele się zmieniło, ale nie ma co ukrywać, że na inne, trwałe i pozytywne zmiany trzeba czasu, to odczucie widoczne jest wśród miejscowych polskich świadków i ofiar nacjonalizmu ukraińskiego w czasie minionej II wojny światowej. Coraz rzadziej, ale niestety nadal, na skutek utrwalonego w nich strachu, nie chcą wciąż o wszystkim mówić do kamery: ,,Bo powiem, a przyjdą, zarezają, ubiją mnie i rodzinę”. Dopiero, gdy gaśnie kamera, stają się odważniejsi, mówią więcej i szczerzej o tym, co widzieli i czego byli uczestnikami.

Wołyń jest przepiękny, a jesienna, najpiękniejsza paleta barw liści, pogodna aura, tylko dodaje mu uroku. Pisali o nim polscy wieszcze w poematach, widząc krajobraz na żywo trudno się z nimi nie zgodzić. Na Wołyniu trzeba być, by zrozumieć późniejszą tęsknotę za nim i pełne emocji wspomnienia ludzi, którzy tu żyli, a których los zmusił do opuszczenia tego miejsca. Do końca życia pozostanie w naszej pamięci na przykład widok odległego o kilka kilometrów od Łucka zakola rzeki Styr, czy też brzegi i wody największego na Polesiu Wołyńskim jeziora Świtaź.

Przeszłość nadal miesza się tu z teraźniejszością. Wyobraźnia widzi, porosłe niegdyś wysoką trawą, rozległe stepy. Uszy słyszą szum maszerujących po nich wojsk. Oczy szukają borów z wiekowymi bukami i dębami, jakie niegdyś kilku mężczyzn z trudem rękami obejmowało. Takich borów i lasów dzisiaj już tu nie ma, próżno ich dzisiaj wypatrywać…

Na Wołyniu byłem krótko przed kliku laty zimą, nie wszędzie można było wtedy dojechać. Tym bardziej cennym był udział w tegorocznym wyjeździe delegacji Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku w tamte strony. Nie można przecież pokazać konfliktu minionej wojny bez jej zdarzeń na Wołyniu. Otrzymaliśmy wiele zadań, a dnia niejednokrotnie i tak brakowało na ich wypełnienie. Wiele by pisać o tym, jakie efekty przyniosła nasza tygodniowa wizyta na tej ziemi, znajdą odzwierciedlenie w tworzonym Muzeum.

Listopad to ważny miesiąc dla Polaków.1 listopada obchodzimy Wszystkich Świętych, 2 listopada jest Dzień Zaduszny. Nasze myśli, siłą wiary i tradycji, biegną do miejsc spoczynku tych, którzy odeszli, pochowanych na cmentarzach i do nie zachowanych mogił. W Gdańsku mamy bardzo dużą grupę osób pochodzących z przedwojennych Kresów II Rzeczypospolitej.

Wielu z nich pozostaje związanych z Wileńszczyzną, ich przedstawiciele znajdują się m.in. w naszych władzach samorządowych, ale i wśród znamienitych przedstawicieli innych gdańskich środowisk. Nie brakuje wśród Gdańszczan również osób związanych z Wołyniem. Tam ich rodziny pozostawiły swoje przedwojenne domy, a w wielu miejscach spoczywają szczątki doczesne ich krewnych.

We wsiach Zasmyki i Przebrane, w Kowlu, we Włodzimierzu Wołyńskim, w Mielnikach

Podczas wizyty na Wołyniu mieliśmy okazję być w takich miejscach. Przy okazji listopadowych wspomnień o zmarłych warto przywołać przynajmniej niektóre z nich. Odwiedziliśmy dwa polskie cmentarze wojenne w – okrytych zasłużoną sławą polskich ośrodkach samoobrony w czasie drugiej wojny światowej – we wsiach Zasmyki i Przebraże (ostanie obecnie pod zmienioną nazwą – Hajowe (ukr. Гайове).

Piękny stary cmentarz z polskimi mogiłami możemy odwiedzić w Kowlu, wiele nagrobków jest znacznie zniszczonych i wymaga pilnej renowacji. Kontrastuje z nimi, odnowiona już, kwatera polskich mogił żołnierzy poległych na Wołyniu w okresie I wojny światowej. Niedaleko od niej znajduje się kwatera ekshumowanych szczątków doczesnych pomordowanych przez Sowietów więźniów kowelskiego więzienia i pomordowanych przez NKWD żołnierzy polskich w sowieckiej niewoli w latach 1939-1941.

Podobną, jak w Kowlu, kwaterę możemy odwiedzić na cmentarzu we Włodzimierzu Wołyńskim. Kwaterę ekshumowanych szczątków polskich żołnierzy i funkcjonariuszy państwowych pomordowanych w latach 1939-1941 znajdziemy również na cmentarzu w Mielnikach koło Szacka. Trzeba przyznać, że wiele z takich miejsc jest już objętych opieką władz polskich i ukraińskich. Powstają też nowe miejsca, gdzie składa się ekshumowane szczątki polskich ofiar minionej wojny.

Można tylko żałować, że nie wszystko da się uratować. Widzieliśmy chociażby maleńki cmentarz przy byłej Kolonii Ochocin w gminie Torczyn. Jak nam powiedział napotkany Ukrainiec: ,,Jeszcze dziesięć lat temu narożniku cmentarza były widoczne polskie groby”. Dzisiaj czas wyrównał je z ziemią, porosły je trawy, a na cmentarzu zachowało się tylko kilka starych katolickich krzyży bez tabliczek. Podobnie stało się z wieloma innymi przypadkowymi miejscami, gdzie ofiary chowano wojny w pospiechu, a niejednokrotnie i w strachu. W tej samej gminie byliśmy przy krzyżu przydrożnym we wsi Aleksandrówka, według przekazów świadków pochowano pod nim kilku Polaków zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów w drugi dzień Świat Bożego Narodzenia w 1943 r.

Chciałoby się rzec, że Wołyń wieloma polskimi mogiłami stoi. Świadczą one o naszej złożonej, a i tragicznej niejednokrotnie, historii na tych terenach. W listopadowych wspomnieniach o zmarłych warto o Nich pamiętać.

Tekst i zdjęcia Waldemar Kowalski

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Historyczny Cmentarz w Kowlu. Kwatera mogił polskich żołnierzy poległych na Wołyniu w okresie I wojny światowej.

Czy to „Inka” i ,,Zagończyk”. IPN poszukuje miejsc pochówku ofiar systemu stalinowskiego

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Abp Sławoj Leszek Głódź w modlitwie nad miejscem wykopania pierwszych z ofiar reżimu stalinowskiego. Fot. W. Kowalski

Danuta Siedzikówna ,,Inka” i Feliks Selmanowicz ,,Zagończyk” zostali straceni w gdańskim więzieniu przy ul. Kurkowej w dniu 28 sierpnia 1946 r. Przez kilkadziesiąt lat nie było wiadomo, gdzie spoczywają szczątki doczesne tych legendarnych już żołnierzy powojennego podziemia antykomunistycznego. Jest szansa, że już niedługo się to zmieni i znajdzie się miejsce i czas na ich godny pochówek.

W dniach 10 -17 września 2014 r. na Cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku trwały prace ekshumacyjne w ramach realizowanego przez IPN ogólnopolskiego projektu poszukiwania miejsc pochówku ofiar systemu stalinowskiego.

            Cmentarz półtrumien

Pracami zespołu specjalistów i  -pochodzących niemal z całego kraju wolontariuszy – kierował pełnomocnik prezesa IPN dr hab. Krzysztof Szwagrzyk.

Rozpoczęciu prac towarzyszyły wielkie nadzieje i wszystko wygląda na to, że w znacznej części się spełniły. Stosunkowo szybko potwierdziło się, że wyznaczone do badań miejsce stanowi więzienną kwaterę pochówków dla osób zmarłych i straconych w gdańskim więzieniu w latach od około połowy 1946 r. do początków lat 50. XX w.

Odkryto kilkanaście szkieletów. Szczególne emocje wywołały  szkielety znalezione w półtrumnach. Były pochowane na niewielkiej głębokości, bo około 50 cm pod powierzchnią ziemi. Leżały w powojennym nawarstwieniu gruzu pochodzącego z Głównego lub Starego Miasta Gdańska. Dodać należy, że półtrumny były w latach powojennych typowym dla wielu miejsc w kraju sposobem pochówków więziennych. Oznaczały chowanie zwłok tylko w dolnej części trumny, bez jego wierzchniej części.

Dwie ze znalezionych na gdańskim cmentarzu półtrumien znalezione zostały obok siebie w jednym wykopie grobowym. Po oczyszczeniu zachowanych szkieletów okazało się, że jeden z nich należy do młodej, nastoletniej kobiety, a drugi do będącego w średnim wieku mężczyzny. Cechy anatomiczne (wzrost, stan uzębienia i in.) okazały się zgodne dla posiadanych z akt więziennych danych dotyczących budowy ciała ,,Inki” i ,,Zagończyka”. O młodym wieku szkieletu kobiety świadczył również zachowany w jej uzębieniu ząb mleczny.

Ślady po kulach w czaszkach

Ważnym odkryciem okazały się również ślady po kulach w czaszkach. Przypomnieć należy w tym miejscu, że zgodnie z zachowanymi relacjami z egzekucji, wymienione ofiary były dobijane strzałami w głowę z pistoletu. Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że ,,Inka” była jedyną kobietą straconą w gdańskim więzieniu przez rozstrzelanie. Uzyskane materiały wskazują na duże prawdopodobieństwo, że znalezione szczątki należą do Feliksa Selamanowicza ,,Zagończyka” i Danuty Siedzikówny ,,Inki”.

By jednak mieć ostateczną pewność potrzebne jest jeszcze przeprowadzenie badań DNA. Prowadzący poszukiwania zespół IPN jest w posiadaniu potrzebnych do tego próbek genetycznych i miejmy nadzieję, że o ostatecznych wynikach badań dowiemy się w ciągu niedługiego czasu, niewykluczone, że już w listopadzie br.

Przeprowadzone przez kilka dni badania na cmentarzu nie zamykają dalszych prac na nim. Wskazały na istnienie więziennej kwatery cmentarnej, gdzie – obok poszukiwanych szczątków ,,Inki” i ,,Zagończyka” – mogą leżeć ciała innych ofiar systemu stalinizmu, w tym m.in. rozstrzelanych w Gdańsku: Adama Dedio (jego faktyczne miejsce pochówku jest najprawdopodobniej przesunięte o kilka metrów w stosunku do istniejącego dzisiaj symbolicznego nagrobka), Norberta Imbery, Jana Drelicha, Henryka Ernesta, Stanisława Kulika, Tadeusza Mańkowskiego, Stefana Paczkowskiego i Heinza Baumana.

Badania trwają

Pogłębionych badań wymagają również inne stwierdzone w trakcie badań fakty. Otóż tylko część ze znalezionych szkieletów była w półtrumnach. Kilka innych znaleziono bez półtrumien, były zasypane tylko gruzem, a kilka z nich było pochowanych razem w mogile zbiorowej. Pojawia się w tym miejscu pytanie, czy kwatera cmentarna była tylko dla zwłok z więzienia, czy też może kryje w sobie również inne ofiary UB, NKWD, czy też jeszcze innych struktur systemu represji? Zespół badawczy IPN zadeklarował powrót na Cmentarz Garnizonowy wiosną 2015 r. i miejmy nadzieję, że wówczas poznamy odpowiedzi na te i inne pytania, a w trakcie prac odnalezione zostaną również inne szczątki doczesne godnych właściwego pochówku ofiar.

Przeprowadzone dotychczas prace stanowiły ważne przeżycie nie tylko dla bezpośrednio uczestniczących w projekcie badawczym osób, w tym i dla niżej podpisanego. Wywoływały duże zainteresowanie mediów, ale i gdańszczan. Cmentarz stał się miejscem ,,pielgrzymek” zainteresowanej nimi ludności, a co ważne i grup młodzieży. Wzruszające były niejednokrotnie przynoszone przez ludność poczęstunki dla wolontariuszy i wyrażane przy okazji spotkań uznanie dla prowadzących prace badawcze. W dniu zakończenia prac, 17 września br. przybył na cmentarz również Abp Sławoj Leszek Głódź, który udzielił błogosławieństwa ekipie poszukiwawczej i odmówił modlitwę w miejscu odnalezienia pierwszych odnalezionych na cmentarzu ofiar reżymu komunistycznego.

Tekst i zdjęcia Waldemar Kowalski

Publikacja ukaże się w Miesięczniku NASZ GDAŃSK (X 2014)

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Prowadzący prace prof. K. Szwagrzyk znalazł czas na rozmowy ze wszystkimi, w tym z zainteresowaną nimi młodzieżą. Fot. W. Kowalski

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

W środkowej części wykopu dwie p ółtrumny, prawdopodobnie ze szcz atkami doczesnymi ,,Inki” i ,,Z agończyka”. Fot. W. Kowalski

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Zainteresowanie pracami wykazali również kombatanci. Na zdjęciu więzień gdański okresu stalinowskiego, przybyły z Krakowa T. Bieńkowicz ,,Rączy”. Fot. W. Kowalski

 

Skomplikowana historia – wspomnienia prof. Andruszkiewicza

SONY DSC

40 lat temu otwarto Port Północny w Gdańsku. Gdy w 1947 r. zostałem powołany na stanowisko profesora w Katedrze Portów Wyższej Szkoły Handlu Morskiego w Sopocie, natychmiast rozpocząłem pisać moją pracę doktorską pod kierownictwem prof. zw. dr Bolesława Kasprowicza, który był kierownikiem Katedry Portów. Doktorat miałem robić w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie według planu od października 1949 r.

Przy czym istniała wówczas praktyka, że doktorant na 3-letnie Studium Doktorskie przybywał do SGPiS w Warszawie z gotową pracą doktorską i dlatego należało spieszyć się.

Praca doktorska

W uczelni pracowałem po południu na drugim etacie, a do obiadu pracowałem, jako kierownik (dyrektor), spółdzielczego przedsiębiorstwa spedycji międzynarodowej morskiej i przeładunków portowych „Społem” w Gdańsku Nowym Porcie na pierwszym etacie. Łączyłem więc praktykę z teorią, co ułatwiało mnie pisanie pracy doktorskiej, dotyczącej rozwoju polskich portów morskich.

W pracy doktorskiej przedstawiłem szereg swoich pomysłów, z których głównym był pomysł zbudowania najgłębszego nad Morzem Bałtyckim Portu Północnego Gdańska, z torem wodnym, mającym aż 17,5 metra głębokości, dostępnym dla statków o nośności 150.000 ton, jakich jeszcze wówczas nie było na świecie. Wyliczyłem, że taki statek będzie zapewniać obniżkę jednostkowego kosztu transportu morskiego o 50% w porównaniu do jednostkowego kosztu transportu na statku o nośności 15.000 ton, czyli największym , jaki wchodził do portu Szczecin.

Pisałem, że wcześniej aniżeli w Gdańsku,  powinien być zbudowany głębokowodny port w Świnoujściu na Wyspie Wolin o głębokości toru wodnego wynoszącej 14,5 m, umożliwiający zawijanie do tego portu statków o nośności 65.000 ton i zapewniających obniżkę jednostkowego kosztu przewozu morskiego o 30% w porównaniu do kosztu jednostkowego transportu na statku 15.000 ton. Lansowałem budowę głębokowodnego portu Świnoujście, aby Szczecin nie przeszkadzał w staraniach o budowę Portu Północnego Gdańska.

Brak doświadczenia politycznego sprawił, że w tej pracy napisałem też, że doradzam władzom PRL zbudowanie w tych portach baz przeładunku paliw płynnych dla dywersyfikacji dostaw głównie ropy naftowej do PRL. Mój promotor oficjalny w SGPiS w Warszawie, prof. dr Leon Koźmiński stwierdził, że ten pomysł  dywersyfikacji dostaw paliw płynnych do PRL należy usunąć w czystopisie pracy, który będzie wykonany za 3 lata, gdyż za ten pomysł możemy dostać się na Sybir. Posłuchałem profesora , ale myślałem, że trochę przesadza. Okazało się, że miał rację, której ja na moje i innych nieszczęście, nie doceniałem wówczas wielkiej siły groźnego działania Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej w Moskwie, która w PRL odgrywała rolę decydującą, gdyż jej decyzje w obozie socjalistycznym musiały być wykonywane bez dyskusji.

Nie nadający się do socjalistycznej uczelni

Gdy ukończyliśmy 3-letnie Studium Doktorskie i wyznaczono nam terminy obron prac doktorskich, był już rok 1952 i egzamin miał odbyć się za miesiąc. Nie doszło jednak do niego, gdyż do uczelni przyjechał zespół  Komisji Partyjnej Personalno Naukowej dla przeglądu kadry naukowej. Poufnie dowiedzieliśmy się, że mają być z uczelni usunięte osoby nie nadające się do pozostania w socjalistycznej uczelni.

I tak wydalony został z uczelni nasz promotor prof. dr Leon Koźmiński  za to, że nauczał,  nas przez 3 lata zabronionego w PRL przedmiotu marketing, oraz za tolerowanie nie socjalistycznych prac doktorskich i wraz z profesorem wydalonych zostało 7 jego doktorantów z tym , że każdemu podano za co jest wydalany. Mnie wydalono za to że w dobrej pracy napisałem błędną radę, aby rząd PRL w Porcie Północnym Gdańska, zbudował bazę przeładunkowo składową ropy naftowej, która jest  PRL nie potrzebna, gdyż mamy rurociągi, którymi dostajemy tyle paliw płynnych ile chcemy, więc nie należy wydawać miliardów niepotrzebnie na bazę paliw płynnych w tym potrzebnym porcie.

Wróciłem do Sopotu po 3-ch latach bez dyplomu. Prof. zw. dr Bolesław Kasprowicz był zmartwiony i przewidywał, że będą dalsze kary i będę zwolniony ze stanowiska Dyrektora C. Hartwig w Gdyni i wydalony z WSHM w Sopocie.

Stało się jednak gorzej, w 1954 roku, do kierowanego przeze mnie przedsiębiorstwa spedycji międzynarodowej morskiej C. Hartwig w Gdyni (w którym połączono w jedno – upaństwowione 42 przedsiębiorstwa spedycji międzynarodowej morskiej prywatne i spółdzielcze, działające w porcie Gdynia), przybyła z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie – Komisja Śledcza, której przewodniczył naczelnik wydziału z tego ministerstwa. Poufnie zawiadomiono mnie, że jest to Polak z Moskwy członek KGB, który jest „wtyczką” w tym ministerstwie i wraz z grupą podobnych mu członków KGB dozoruje kierownictwo naszego ministerstwa i on ma wielki uprawnienia z Moskwy.

Ten przewodniczący Komisji Śledczej oskarżył mnie , że jestem szpiegiem USA i przemycam z  Nowego Jorku 600.000 paczek przez Gdynię wysyłanych pocztą na południe Polski do wskazanych nam odbiorców. Oświadczył on, że zorganizuje proces pokazowy, na którym będę skazany na karę śmierci. Zapytałem czy obywatel ma taka władzę, aby mnie skazać na śmierć, a on odpowiedział przerażająco otwarcie. Ja nie, ale na tym procesie podam kartki świadkom, aby wiedzieli, jak obywatela oskarżać, podam kartkę prokuratorowi, aby on wnioskował dla obywatela karę śmierci i podam kartkę sędziemu , aby on zasądził karę śmierci. Byłem przerażony , gdyż słyszałem, że tak odbywają się te procesy pokazowe. Domyślałem się że mój pomysł dywersyfikacji dostaw paliw płynnych do PRL jest tak groźny dla sąsiada, że ja zasługuję już na to , aby mnie nie było.

Chce doprowadzić mnie do kary śmierci

W czasie śledztwa pokazałem przewodniczącemu legitymację do otrzymanego Srebrnego Krzyża Zasługi, który otrzymałem za te paczki „amerykańskie”, za które obywatel naczelnik chce doprowadzić mnie do kary śmierci. W porcie będą mówić jedni nagradzają krzyżem a inni za to samo karzą śmiercią. Dodałem, że  za  obsługę tych paczek dostajemy z Nowego Jorku – dla PRL rocznie 30.000.000 dolarów wymienialnych na złoto, w relacji 1 dolar = 1 gram czystego złota. Czyli rocznie zarabiamy dla PRL 30.000 kilogramów czystego złota. Widziałem, że to zrobiło na nim wrażenie. Powiedziałem też , że ten donosiciel nieźle obywatela naczelnika wprowadził w błąd nie znając się na spedycji.

Mówiłem też, że obywatel naczelnik oskarża mnie, że przemycam 600.000 paczek z Nowego Jorku, ale my wcale ich nie musimy przemycać , gdyż robimy je w porcie Gdynia w magazynie H na ulicy Polskiej i dopiero z Gdyni wysyłamy je pocztą na południe Polski. Na to naczelnik krzyknął pokażcie to. Pojechaliśmy samochodami do portu, do magazynu H. . Jak naczelnik to wszystko zobaczył na własne oczy, widziałem , że był mocno zdenerwowany tymi kłamstwami w oskarżeniu. Znów krzyknął – wracamy!

Jechał moim samochodem z kierowcą, a ja zapytałem – to co teraz ze mną będzie, a naczelnik spokojnie powiedział – nie będzie pokazowego procesu i nie będzie dla obywatela kary śmierci. Widziałem, że on jest panem mojego życia lub śmierci. Zapytałem ponownie – ale co teraz ze mną będzie ? Myślałem , że powie wracacie na swoje stanowisko dyrektora, a on na to – będziecie publicznie zdegradowany z dyrektora na najniższe stanowisko pracownika umysłowego i przeniesiony do Zarządu Portu Gdynia. Powiedziałem – z takiej niskiej pensji nie wyżyję w pięcioosobowej rodzinie. On na to – a właśnie o to chodzi. Tak, jak powiedział tak się stało. Nie pytałem za co ta kara, gdyż cieszyłem się że żyję.

Ten rok 1954 był najgorszy w moim życiu. Moja mama zmartwiona moim nieszczęściem przyjechała z Bydgoszczy do Gdyni, do mojej siostry Janiny mieszkającej na ulicy Tatrzańskiej. Starała się w nieszczęściu jakoś podnieść mnie na duchu, ale sama była chora na serce. Poszła do kościoła na Tatrzańskiej i zasłabła. Wyniesiono  ją do ogrodu przy kościelnego , ale tam umarła na zawał serca.

Od 1954 do 1957 poniewierałem się w porcie, a do tego wszyscy ode mnie uciekali, jak od trędowatego – miał być zabity , ale chodzi żywy – coś jest podejrzanego. Po „bezkrwawej rewolucji” 1956 r. nastąpiła odwilż polityczna i w 1957 r. zostałem zrehabilitowany, jako fałszywie , bezpodstawnie oskarżony, ale na stanowisko mnie nie przywrócono, ( taka to była socjalistyczna sprawiedliwość). Miałem jednak poza nieszczęściami w życiu raz po raz wielkie, niesamowite szczęście i tak było tym razem w 1957 r.

Mój kolega uczelniany dr Stanisław Darski, też powołany na stanowisko profesora ta jak ja, też był wydalony ze stanowiska dyrektora GAL, tak, jak ja z Hartwiga. Jego w ramach odwilży politycznej powołano na stanowisko Ministra Żeglugi i on nie zapomniał o mnie, gdyż dobrze z sobą współpracowaliśmy, a był do tego dobrym polskim patriotą i mnie za takiego uważał, w tych skomplikowanych czasach.  Ten kolega zaprosił mnie do siebie do ministerstwa i wręczył nominację na dyrektora eksploatacji w Zarządzie Portu Gdynia, tym samym  do którego mnie „zesłano” po degradacji, gdzie wszyscy ode mnie uciekali, jak od trędowatego.

Będzie panu podlegało 6000 pracowników

Minister Żeglugi dr Stanisław Darski powiedział będzie panu podlegało 6000 pracowników, wszystkie żurawie i nabrzeża przeładunkowe oraz magazyny itd. Wszyscy którzy od pana uciekali, jak od trędowatego teraz będą starali się być jak najbliżej pana – takie jest życie. Teraz zbuduję według pana pomysłu i z pana inicjatywy ten najgłębszy na Bałtyku Port Północny Gdańska, kupię te zbiornikowce o nośności 150 000 ton, zbuduję według pana pomysłu głębokowodny port w Świnoujściu i kupię dla PZM masowce o nośności 65.000 ton, które będą wchodzić do Świnoujścia. Zbuduję też nie jawnie nieco w konspiracji dla przyszłej Polski bez zezwolenia RWPG w Moskwie tę bazę przeładunkowo – składową  ropy naftowej w Gdańsku. Przygotowanie i jej budowa wymagać będzie wielkiej ostrożności i odwagi. Wtajemniczymy w to jedynie  kilka osób.

Aby łatwiej uzyskać zgodę RWPG w Moskwie na budowę Portu Północnego Gdańska nazwiemy go skromnie – Rejon Przeładunku Towarów Masowych w Gdańsku w skrócie nazywać się on będzie RPTM w Gdańsku,  z klauzulą poufne, aby małe grono ludzi znało szczegóły. W Warszawie pomoże mnie tę bazę ropy naftowej sfinansować nieformalnie członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk, prof. zw. dr hab. Stanisław Leszczycki, który też chce po sobie coś Polsce zostawić i który zwróci się do pana o współpracę w stosownym okresie. Ja wtajemniczyłem V-Ministra Jerzego Szopę w sprawę budowy nieformalnej bazy przeładunkowo – składowej ropy naftowej w Gdańsku, gdyż mogę nie zdążyć wszystkiego załatwić przed przejściem na emeryturę. Minister Jerzy Szopa też zgodził się uczestniczyć w nieformalnym zbudowaniu tej bazy ropy naftowej dla przyszłej Polski. Pana proszę, aby pan wtajemniczył w tę nieformalną budowę  dyrektora naczelnego Zjednoczenia Portów Morskich w Gdyni Zbigniewa Teplickiego i poinformował go , że ja z nim też o tym porozmawiam.  Dyrektor Teplicki choć był politycznie bardzo czynny bez wahania podjął się tej niebezpiecznej pracy nieformalnego zbudowania bazy przeładunkowo – składowej ropy naftowej, też był patriotą nie demonstrującym tego. Minister Żeglugi prof. dr Stanisław Darski kierował grupą wtajemniczonych. Po nim tę niebezpieczną rolę  pełnił Minister Żeglugi Jerzy Szopa. Dyskrecja była wspaniała.

W końcu lat sześćdziesiątych XX wieku zwrócił się do mnie członek rzeczywisty PAN Stanisław Leszczycki, abym poza Instytutem Morskim, na zlecenie Komisji Planowania przy Radzie Ministrów RP, napisał na około 100 stron swoją koncepcję zmian w polskich portach morskich. Gdy wręczyłem mu gotowe moje opracowanie, poprosił mnie, abym podał nazwisko profesora ze Szczecina, któryby zrobił krytyczna recenzję mojej pracy. Podałem nazwisko prof. zw. dr inż. Piotra Zarembę, członka korespondenta PAN.

Występuję przeciwko Uchwale Biura Politycznego partii

Recenzja była bardzo krytyczna i recenzent wytknął mnie jako główny błąd, że występuję przeciwko Uchwale Biura Politycznego partii i uchwale rządu PRL które gwarantują portowi Szczecin, że będzie on miał planowo największe przeładunki z wszystkich polskich portów morskich a ja przewiduję największe  przeładunki w Gdańsku, czyli degraduję Szczecin.

Nie przewidzieliśmy tego co zrobi prof. Piotr Zaremba, który spowodował zwołanie nagłe posiedzenia Komisji Morskiej KW Szczecin, na którym podjęto uchwałę o wystąpieniu do KC w Warszawie z wnioskiem o zwolnienie mnie z pracy w Instytucie Morskim, zwolnieniu z funkcji dyrektora Instytutu Morskiego w Gdańsku prof. dr inż. Tadeusza Jednorała, za brak nadzoru nade mną oraz udzielenie nagany Ministrowi Żeglugi  Jerzemu Szopie za barak nadzoru nad resortowym Instytutem Morskim. Ja zostałem wezwany do Sekretarza ekonomicznego KW Szczecin dr Rychlika.

Gdy zgłosiłem się do niego on powiedział co mnie wpadło do głowy, ze krytykuję Uchwałę Biura Politycznego o prymacie portu Szczecin. Wyjaśniłem dr Rychlikowi jako jednocześnie pracownikowi naukowemu wyższej uczelni w Szczecinie, że dbam o ekonomiczne postępowanie w Polsce. Planowe utrzymywanie Szczecina jako portu o najwyższych przeładunkach w Polsce powoduje ogromne dodatkowe koszty przewozów kolejowych milionów ton ładunków importowych i eksportowych, które zamiast być przeładowywane w Gdańsku i Gdyni, jak to było poprzednio, wiezione są 400 km dalej do portu Szczecin. Poza tym do Szczecina wchodzą stosunkowo małe statki  co zwiększa też koszty przewozów morskich.

Wyjaśniłem też dr Rychlikowi , że wprowadzono w błąd KC w Warszawie , gdyż referowano jedynie to, że chcę zdetronizować Szczecin, ale nie powiedziano, że w moim opracowaniu  wnioskuję zbudowanie w pierwszej kolejności przed Gdańskiem,  nowoczesnego, głębokowodnego portu Świnoujście, na Wyspie Wolin o głębokości na wejściu 14,5 metra, co pozwoli na wchodzenie do tego dodatkowego dużego portu w województwie szczecińskim statków o nośności 65.000 ton, które zapewnią obniżenie jednostkowego kosztu przewozu morskiego o 30 % w porównaniu z jednostkowym kosztem na statku 15.000 ton największym, jaki wchodzi do portu Szczecin, dzięki czemu województwo szczecińskie zagrozi Gdyni, gdyż te duże statki ściągną do Świnoujścia dodatkowe ładunki. Te i inne słowa przekonały dr Rychlika, że przyznał on, że popełniono błąd we wniosku do KC w Warszawie i zaraz to naprawimy przepraszając KC, że zaszła omyłka i wycofujemy nasz wniosek. I tak zrobiono.

Proponowane przeze mnie porty Gdańsk i Świnoujście powinny być zbudowane

Wróciłem ekspresem do Gdańska i w domu zastałem spłakaną żonę, do której kilka razy dzwonił dyrektor Instytutu Morskiego Jednorał informując, że napisałem jakieś straszne opracowanie, za które zostałem zwolniony z pracy w Instytucie, a on został zwolniony ze stanowiska dyrektora, a minister dostał naganę. Opowiedziałem żonie, że wszystko jest już inaczej załatwione i o tym też telefonicznie powiadomiłem dyrektora Jednorała.

Po kwadransie dyrektor Jednorał powiedział, że wszystko przekazał ministrowi, ale ten poleca ci dać twój jedyny egzemplarz tej pracy kurierowi z instytutu, który do północy zawiezie tę pracę wice ministrowi Pietraszkowi, aby ją przeczytał w nocy i rano zreferował w ministerstwie, a ciebie wzywa na jutro rano do ministerstwa.

Następnego dnia w ministerstwie wice minister Pietraszek zreferował moją pracę i na zakończenie powiedział, że proponowane przeze mnie porty Gdańsk i Świnoujście powinny być zbudowane. Ja opowiedziałem co było w KW Szczecin.

W czasie tego posiedzenia był telefon z KC, w którym przepraszano Ministra za zamieszanie oraz anulowano naganę.

W lecie 1974 roku uroczyście otwarto Port Północny Gdańska, przy czym, zamiast uznania mojego pomysłu zrealizowanego w postaci tego portu, spotkała mnie po 22 latach od pierwszej następna kara. Przyznano mnie za pomysł Portu Północnego Gdańska Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski ale go zatrzymano w Warszawie i nie wręczono na uroczystości i tego odznaczenia nie dostałem dotychczas, ale za to mam dwa wyższe to jest Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski (noszony na szyi), oraz wyższy Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski ( też noszony na szyi).

W lecie 1975 roku otwarto też uroczyście nielegalnie zbudowaną , bez zezwolenia RWPG w Moskwie, bazę przeładunku ropy naftowej.

Za karę RWPG w Moskwie zastosowała surowe kary: zakupione dla tej bazy zbiorniki mieszczące 450 000 ton ropy naftowej przydzielono Rafinerii Gdańskiej i PERN w Gdański. W bazie ich nie ma do dziś. Zlikwidowano Zjednoczenie Portów Morskich  w Gdyni. Przerwano dalszą budowę Portu Północnego Gdańska . W 1975 roku była już prawie gotowa następna to jest trzecia baza przeładunkowo składowa rudy, w której zamrożono do dziś 1,5 miliarda złotych przez 39 lat i nadal stoi nie ukończona, a od 21 lat mamy już Polskę niepodległą – czy tak powinno być? Były dyrektor Zbigniew Teplicki, gdy z Nowego Jorku wrócił do kraju, za karę, że zbudował bazę ropy naftowej, nie dostał żadnej posady i  umarł przedwcześnie w kwiecie wieku.

Prof. zw. dr s.p.n.b. Witold Andruszkiewicz

Wyższa Szkoła Bankowa w Gdańsku – Logistyka