Rozmowa z Jadwigą Wasiluk, z domu Szulecką, rodowitą warszawianką, uczestniczką Powstania Warszawskiego, od 1945 roku mieszkanką Gdańska.
Dziś też bym poszła, gdyby była taka potrzeba
Spotykamy się we Wrzeszczu Górnym, w mieszkaniu mojej sąsiadki Jadwigi Wasiluk z domu Szuleckiej. Rodowita Warszawianka, dziś, 91-letnia kobieta łączniczka batalionu „SOKÓŁ” – 2. kompanii szturmowej w Dzielnicy Śródmieście, chętnie dzieli się wspomnieniami tamtego czasu – porównując je do dzisiejszej rzeczywistości.
Pani Jadwigo proszę opowiedzieć swoje wspomnienia z Warszawy.
Przed wojną mieszkaliśmy z rodziną w osobnym domku w Yacht Klubie Polskim nad Wisłą, gdzie ojciec był bosmanem, przychodziło do nas dużo młodzieży. Obecnie przez te tereny biegnie Trasa Łazienkowska. Często odwiedzał nas „Dziadek” Piłsudski” przyjeżdżając ze swoim kierowcą pięknym Cadillakiem z białymi oponami. Szofer trąbił a my dzieciaki biegliśmy otwierać bramę wjazdową i przejechać się na progu auta trzymając za jego burty. Wtedy dziadek sięgał do kieszeni płaszcza, dostawaliśmy cukierki i lecieliśmy dalej do swoich zabaw.
Od 1 września 1939 r. byłam świadkiem zmagań warszawiaków z okupacją. Najpierw naloty, potem po wkroczeniu wojsk do Warszawy okrutnych niemieckich rządów, represji, łapanek aresztowań i rozstrzeliwań. Dojeżdżałam na Plac Bankowy tramwajem na kurs maszynopisania, w drodze powrotnej konduktor krzyczy wysiadać „łapanka”. Jakoś się nie przestraszyłam i samiuteńka w tramwaju dotarłam na Saską Kępę. A tam wokół biegający Niemcy, krzyczący i wymachujący karabinami. Z podniesioną wysoko legitymacją szkolną, wysiadłam na przystanku końcowym i bezpiecznie przeszłam pomiędzy żołnierzami udając się do domu. Dzisiaj motorniczy nie poczeka na starszą panią zbyt wolno idącą do tramwaju.
Podczas okupacji wielokrotnie widziałam jak od ulicy Francuskiej przyjeżdżały nad Wisłę wojskowe samochody, gdzie wyrzucano z nich ludzi na plażę, a potem były publiczne egzekucje. Przeważnie mężczyzn, którzy przed śmiercią krzyczeli\: „Niech żyje Polska”. Później oprawcy przywozili już tylko związanych więźniów a wcześniej wlewano im gips w usta, by nie mogli nic krzyczeć. I tak ich rozstrzeliwali.
Gdy słyszę jak politycy wykrzykują „Niech żyje Polska!” i to z pokolenia, które nie zaznało wojny, chciałabym by znali wagę tych słów. Myślę, że nie wiedzą co znaczyło to hasło dla ludzi, którzy musieli niewinnie umierać i dla nas – bezsilnie patrzących na ich śmierć.
Pani Jadwigo jak to się stało, że młodzi ludzie, jak wówczas Pani, mając w chwili wybuchu powstania kilkanaście lat, trafiali jako ochotnicy do powstania.
W czasie wojny zamieszkał u nas student medycyny Antek Godlewski. Jego rodzice ze Śródmieścia, bali się by nie został złapany przez Niemców i umieścili go w naszym klubie bo to było bezpieczniejsze.
1 sierpnia 1944 r. przyszedł adiutant ojca Antka, który działał w Armii Krajowej, z wiadomością, żeby o godzinie 17 nigdzie nie wychodzić, bo będzie początek powstania. Antek od razu zapisał mi adresy kolegów i mówi: Jaga ty leć i zawiadamiaj szybko chłopaków. Jak wróciłam, to wybierałam się razem z nimi ale nie chcieli mnie wziąć i zostawili z Panią Godlewską w mieszkaniu na ul. Marszałkowskiej. Widziałam w bramie przebiegających, ubranych w hełmy i biało czerwone przepaski na rękach powstańców, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Okupacja trwała już 5 lat i to wystarczyło, że szczerze nienawidziliśmy Niemców. My z siostrą rwałyśmy się do powstania, aby roznosić ulotki, pomagać. Entuzjazm niesamowity panował, ludzie wynosili własne meble na barykady, z okien leciały sprzęty na głowy Niemców, co kto miał. Niemcy się pochowali w schronach, zniknęli na jakiś czas z Warszawy jakby ich wcale nie było.
Ja już przeprowadzałam ludzi z ul. Piusa. Antek widząc, że nie popuszczę stwierdził: Lepiej już będziesz pod moją opieką na Nowogrodzkiej, gdzie dowódca rotmistrz „Sokół” Olszowski organizował oddział. Nazywał mnie swoją narzeczoną i miejsca dostałam pseudonim „JAGA”. Jak wszystkie inne dziewczęta przepadałyśmy za nim. Zawsze elegancki: bryczesy, buty wojskowe, kolorowa chustka pod szyją – czerwona w białe kropki. Raz maszerował w tych butach i bryczesach i w damskim futrze tak dziarsko, że zasalutowali mu nawet Niemcy, taką miał fantazję.
Byliśmy pełni entuzjazmu wyzwalając Warszawę z okupacji. Większość to inteligencja z Powiśla, jak np.: aktorka Helena Grossówna, która była u nas Komendantką, ale też podwórkowa ferajna – fajne chłopaki. Dziś też bym poszła, gdyby była taka potrzeba. Wtedy nikt z nas nie myślał o stanowiskach, pieniądzach, zagrożeniu życia. Dostaliśmy przydział do grupy technicznej porucznika „Litwosa” – cichociemnego, specjalizującej się w rozbrajaniu niewypałów, produkcji granatów i materiałów zapalających. Części robiło się nawet z oparć od łóżek. Raz, zamiatając podłogę miotłą uderzyłam w skrzynkę granatów. Jak na komendę wszyscy wyskoczyli z pomieszczenia drzwiami oknami a ja zostałam jak sparaliżowana. Po chwili jakieś silne ręce złapały mnie w pół i wyciągnęły przez okno. Na szczęście nic się nie stało.
Nosiłam wiadomości, pełniłam warty nocne. Potem awansowałam na łączniczkę szturmową, trzeba było przenosić rozkazy od „SOKOŁA” i majora „JANKA” do dowództwa batalionu „KILIŃSKI”. O zmroku dziewczyny, łączniczki, zbierałyśmy się w bramach przy Alejach Jerozolimskich, po których za dnia jeździły niemieckie czołgi i trwał nieustanny ostrzał. Było to bardzo niebezpieczne i trzeba pędem z całych sił przebiegać na drugą stronę a kule świstały. Będąc dobrze wysportowana, miałam dobre wyniki w bieganiu, ale mój pierwszy „przelot” omal nie skończył się katastrofą. Po ciemku wpadłam nogą w wiadro a to uczepiło się uchem do nogawki i narobiło wiele hałasu. Później jeszcze 40 razy przebiegałam aleje. Za ten wyczyn dostałam Krzyż Walecznych, który gdzieś mi się zapodział.
Mój „opiekun” zdobył angielskiego stena i dzięki swojej brawurze zyskał przydomek „Antek rozpylacz”. Płynęła w nim gorąca polska i gruzińska krew po babce, wszędzie wlazł, osłaniał kolegów, zawsze szedł do akcji jako pierwszy, po prostu wariat. Zginął w ósmym dniu powstania trafiony serią prosto w pierś. Jak zginął Antek Pan Godlewski jego ojciec załamał się strasznie. Przestał normalnie funkcjonować i wycofał się z dowództwa od „MONTERA” – To był przecież, jego jedyny syn. Jego żona Aniela wcześniej bardzo wesoła kobieta, zajęła się mężem oraz siostrą i razem wyszli z Powstania.
Mieliśmy w oddziale dwóch chłopców, wszyscy dobrze wiedzieli, że podający za ulicznych cwaniaków, są żydowskimi sierotami, którzy po śmierci rodziców i ucieczce z getta zostali sami. Zalman Hochman stał się Zenkiem a jego brat Perc – Piotrkiem. Przez rok tułali się po Warszawie, sprzedając papierosy i gazety na Placu Trzech Krzyży. Do grupy „Sokoła” zostali przyjęci jako najmłodsi powstańcy, świetnie znając wszystkie przejścia i zakamarki, otrzymali pseudonimy „Mikiego i Cwaniaka”. Po śmierci Antoniego, w którego byli zapatrzeni jak w bożyszcze zrozpaczeni chłopcy przylgnęli do mnie jak do matki chociaż byli niewiele młodsi ode mnie.
Gdzie powstańcy tam wesoło. Gramofony poustawiane po piwnicach, były potańcówki i śpiew. Jak zwyciężamy to ogromna radość. Deklamowaliśmy piękne wiersze, był też taki jeden bardzo wymowny „Czekamy na ciebie czerwona zarazo”. Pamiętam jedyny koncert Mieczysława Fogga na jakim byłam. Niewielka kawiarenka na ul. Kruczej, do której można było dojść korytarzami przez piwnice. Serwowano takie maleńkie filiżaneczki kawy zbożowej i miniaturowe kanapeczki z czarnego chleba, czuło się atmosferę właśnie śpiewał Mieczysław Fogg, ktoś grał a po chwili słyszymy przerażający i złowieszczy zgrzyt – ryczących krów *. Acha zaraz będzie eksplozja i wtedy wszyscy rzucają się za worki z piaskiem. Widziałam kiedyś jak taki pocisk padł. Ulicą biegła dziewczyna sanitariuszka albo łączniczka i raptem golusieńka została w jednej chwili wszystko na niej spłonęło i padła, to był straszny widok…
Ile osób przewinęło się przez oddział Sokoła, a ile zginęło?
Przewinęło się około 400 osób, ale ile zginęło tego nikt nie zliczy. Oddziały powstańcze łączyły się do wspólnych akcji i dzieliły, wielu ginęło jedni przychodzili inni odchodzili. Byliśmy jedną wielką rodziną nie było podziałów jak dziś na tych z Armii Krajowej czy z Armii Ludowej. Razem walczyli mijali się pozdrawiali wzajemnie. Nie było nieporozumień, gdy ktoś znalazł woreczek sucharów, nie zjadł nie schował dla siebie, od razu dzieliło się między wszystkich. Na parterze Nowogrodzkiej mieliśmy naszą szturmówkę. Dziś pod tym adresem jest siedziba PIS a w partiach ciągłe przepychanki kto lepszy. Nie wiem dlaczego nikt nie pytał nas o zgodę. Nie ma już „naszych” bo byśmy tam poszli zrobić porządki.
Tu pod numerem wtedy 3/5 gromadziliśmy się wszyscy na odprawy przed akcjami na Bank Gospodarstwa Krajowego, Muzeum Narodowe. Tam też mieszkałam na 3 piętrze z koleżanką „Niną”, bo bardziej bałam się zasypania pod gruzami niż śmierci od bomb. Zatrzymałyśmy się u chłopaków którzy pełnili wartę przed naszą „szturmówką” i właśnie wychodziłyśmy gdy spadł granatnik. Z chłopców z którymi przed chwilą żartowałyśmy niewiele zostało. Przybiegło wiele osób a ja nie mogłam się ruszyć bo zrobiło mi się słabo. Nina podniosła się z kolan, podbiegła i wyrżnęła mi prosto w twarz. Od razu pomogło i ruszyłyśmy do pomocy, wspólnie zaniosłyśmy ich na noszach do punktu sanitarnego. Wróciłyśmy na naszą kwaterę i płakałyśmy. Było wiele takich sytuacji rozmawiało się z kimś znajomym, zaraz przybiegają z wiadomością, że już nie żyje. Śpiewało się wtedy taką piosenkę : .. w mogile ciemnej, śpij na wieki ojra, ojra, rach, ciach, ciach…
Zginąć można było wszędzie. Na przykład apel był, żeby wyjść ogniska palić, bo będą zrzuty żywności i amunicji, rosyjskie kukuruźniki już nad nami latały. A ja z koleżanką ranną w nogę nie poszłam bo zasypiałam na stojąco ze zmęczenia. Przybiegają Jaga wstawaj dużo rannych zabitych – zamiast żywności spadły bomby. To był widok makabryczny układałyśmy w bramie trupy warstwami do wysokości półtora metra. Patrzyłyśmy tylko czy ktoś jeszcze żywy, bo jak żywy to do szpitala polowego pod siódemkę, do doktora Wężyka. On był dermatologiem ale musiał zająć się wszystkimi pacjentami mając do pomocy tylko studenta. Do dziś nie wiadomo, kto zrzucił te bomby. Czy to spod Banku Gospodarstwa Krajowego czy z tych kukuruźników. W każdym razie z naszego oddziału zginęło wtedy 17 osób i wielu cywili, którzy też wyszli w nadziei na znalezienie żywności, gdyż głód już panował okropny. Ranni i starsi umierali piwnicach, w tych samych gdzie rodziły się dzieci.
Jeden mały chłopiec 8-9 lat, pamiętam miał zawadiacką czapkę z okrągłym daszkiem, kręcił się ciągle koło naszego oddziału i pewnego dnia usłyszał, że będzie akcja. Niemcy dobrze przygotowali zasadzkę – znów dużo naszych zginęło. Chłopak przyszedł ponownie i powstańcy go przepytali. Okazało się, że mieszkał niedaleko z rodzicami w domu przy ul. Brackiej 5 i był synkiem folksdojcza a ten wysyłał go na przeszpiegi. Co z nim zrobić przecież taka zdrada była karana śmiercią. Ale nikt nie chciał zabijać dziecka. Puściliśmy chłopaka a rodziców wygoniliśmy na niemiecką stronę.
Powstanie paradoksalnie uratowało mi życie, gdyż cała moja najbliższa rodzina: ojciec, mama, siostra, brat i wujek – wszyscy zginęli od wybuchu bomby, która trafiła w dom na Pradze gdzie wtedy przebywali. Łącznie z mojej rodziny zginęło kilkanaście osób.
Ponownie spotykamy się z Panią Jadwigą 3 sierpnia 2018 r. Chodzą mi po głowie różne pytania o powstanie no i muszę dopisać zakończenie wywiadu. W telewizyjnych wiadomościach przewijają pasek o śmierci generała Ścibora Rylskiego. Miał 101 lat i zawsze podkreślał, że „w Warszawie walczono nie tylko o Warszawę, lecz o Polskę”.
Pani Jadwigo jak Pani ocenia decyzję o wybuchu powstania a w konsekwencji śmierć 200 tysięcy ludzi oraz całkowite zburzenie Warszawy?
Nawet bez decyzji MONTERA – komendanta okręgu warszawskiego Antoniego Chruściela powstanie na pewno by się rozpoczęło, bo warszawiacy sami poszliby do walki.
A jak dalej potoczyły się Pani losy po kapitulacji powstania?
Nas prowadzono Aleją Niepodległości do Pruszkowa. Był rozkaz Hitlera by zniszczyć Warszawę i zabić wszystkich jej mieszkańców. Oprawcy brali nawet małe dzieci za nogi i strzelali im w głowę. Mimo podpisanych przez gen. Tadeusza „Bór” Komorowskiego warunków kapitulacji, niektórych jeńców Niemcy rozstrzeliwali a resztę prowadzono do obozów przejściowych a później do koncentracyjnych. Części żołnierzy udało się wmieszać w tłum ludności cywilnej wypędzanej z Warszawy. Ja odpowiada Pani Jadwiga – po prostu uciekłam.
Po wojnie komunistyczna bezpieka zaczęła rozpytywać o „CIOTKĘ JAGĘ” do głowy im nie przyszło, że podczas powstania mogłam być młodą siedemnastoletnią dziewczyną, szukali starszej i to mnie uratowało z opresji. Ale wtedy gdy mnie szukali wzięłam i zapakowałam w torbę wszystkie zdjęcia, zawiozłam do syna jednego profesora – Na Wzgórze. Mówię macie i przechowajcie. Później gdy upłynęło trochę czasu i więcej o mnie nie pytali, pojechałam po te moje zdjęcia ale się okazało, że Jurek syn tego profesora tak się kiedyś przeraził, że wsadził wszystko do pieca i spalił. A to były bardzo unikalne zdjęcia zrobione z różnych aparatów. To było archiwum.
Po wojnie nie było gdzie mieszkać Warszawa zrujnowana a najbliższa rodzina zginęła i tak trafiłam do Gdańska. W każdą rocznicę powstańcy spotykali się w gronie najbliższych przyjaciół na cmentarzu w Warszawie. Częścią tych spotkań były odwiedziny miejsc gdzie zginęli ich koleżanki i koledzy. Zamknięte środowisko powstańców zaakceptowało przyszłego męża Pani Jadwigi – Wiktora Wasiluka wysokiego i wysportowanego, później wieloletniego profesora na Politechnice Gdańskiej, odtąd jeździli na rocznicowe spotkania razem. Wspomnienia, wspomnienia a pamiętasz to…, a pamiętasz tamtego… ,. Z czasem jest nas coraz mniej a bywało, że odchodzili tego samego dnia więc mówiliśmy, że dwójkami poszli do nieba, że się umówili na spotkanie.
Czy oglądał Pan jak przedwczoraj śpiewano zakazane piosenki z okazji w 74 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego?
Ja pierwszy raz w tym roku nie pojechałam do Warszawy na obchody rocznicowe. Ach jakie były ładne uroczystości chwytające za serce. Wszystkie uliczki na Placu Piłsudskiego zapełnione, widok budujący, że Polska pamięta o powstaniu. Tylu ludzi przyjechało i nawet z zagranicy niektórzy. Starsi ludzie śpiewali, widać było jak łzy się leją. Harcerze też byli bardzo ładnie ubrani jak my kiedyś. Przed wojną harcerze byli dobrze prowadzeni i nie wolno im było palić papierosów ani pić alkoholu – wcale. Obowiązkiem harcerza było pomagać starszym dbać o tężyznę fizyczną i ducha. Nie wiem jak dzisiaj jest w harcerstwie, czy kontynuowane są te nasze wartości.
Widzę, że martwi Panią dzisiejsza polityka.
Patrzę z przerażeniem na wiadomości w TV. Nie daj Boże żeby wojna kiedyś wróciła. Wojna domowa to by była najgorsza bo brat nie może strzelać do brata. Tego nigdy nie może być!
* „Dziadek” Piłsudski – marszałek Józef Piłsudski premier i naczelnik Państwa Polskiego zm. 12 maja 1935.
**Ryczące krowy – potoczna nazwa pocisków artyleryjskich, pochodzi od ryku silników rakietowych. Niemcy używali do walki przeciwko powstańcom w Warszawie ciężkich wyrzutni rakietowych kal. 28-35 cm.
Jerzy Grzelak uczestnik Powstania Warszawskiego PS. „PILOT”, po wojnie mistrz rzemiosła zegarmistrzowskiego – precyzyjnych mechanizmów odmierzających godziny, minuty i sekundy zanotuje w książce M. Kowaleczko-Szumowskiej pt. Fajna ferajna:
„…stałem się stróżem czasu choć nie potrafię go zatrzymać ani cofnąć. My powstańcy powoli odchodzimy ale zostajecie Wy, którym chcemy opowiadać nasze historie.”
W książce Fajna Ferajna znajduje się również opowieść o Jadwidze Wasiluk ps. „Jaga” – jednej z najmłodszych uczestniczek Powstania Warszawskiego.
Arkadiusz Kowalina
Rozmowa odbyła się 8 kwietnia 2018 r.
Zdjęcia Jan Kowalina