Tadeusz Rybicki – ostatni Mohikanin

Była w Gdańsku – Wrzeszczu „Indiańska wioska”, będzie galeria „Metropolia”.

P1200892

GDAŃSK. Niegdysiejsze koszary lotnicze, zabudowania z pruskiego muru o charakterystycznej wiejskiej zabudowie, skoncentrowane wokół centralnie położonego placu ćwiczeń, rozciągały się od stawu browarnianego we Wrzeszczu do granic historycznego lotniska na Zaspie. Zbudowane prawdopodobnie w 1918-19 roku na potrzeby szkoły pilotów niemieckiej marynarki wojennej, po uprawomocnieniu się traktatu wersalskiego w 1920 r., zostały zdemilitaryzowane.

Od tej pory osiedle, o brukowanych kocimi łbami uliczkach, zamieszkali robotnicy portowi, majstrowie murarscy, z rodzinami.

Znikają domy z wiśniowej cegły

P1200874

P1200901 P1200899

Malownicze domy z wiśniowej cegły i równie czerwonej dachówki zwano „Czerwoną wioską”, z czasem dopiero żartobliwie przezwaną przez Güntera Grassa „Indiańską wioską”” na kartach książki „Psie Lata”.
Jeśli dawne zabudowania z cegły mogły przypominać indiańską wioskę, to Tadeusz Rybicki został ostatnim Mohikaninem dawnej kolonii przy ul. Nad Stawem. Podobnie, jak niegdyś dzielny szczep Indian uległ kolonizacji, tak też niewielka społeczność osiedla przestała istnieć za sprawą rozbudowy wrzeszczańskich hipermarketów. Pozostałości budynków w szybkim tempie ulegają rozbiórce, a w ślad za nimi następują kolejne przekwaterowywania mieszkańców. Na terenie osiedla ma powstać nowy układ drogowy i parkingi dla wznoszonej galeriihandlowej Metopolia. Większość mieszkańców przeprowadziła się już do lokali zamiennych, co jest efektem umowy pomiędzy Miastem Gdańskiem a Przedsiębiorstwem Budowlanym Górski.

W 1945 r. Rodzina Władysława i Aleksandry Rybickich z 4 letnim Tadeuszem przyjechała w towarowych wagonach do Gdańska. Niewielkie parterowe domki pomiędzy torami a browarem przy nowej ulicy Kilińskiego bardzo przypominały rodzinny dom pozostawiony na podwileńskich przedmieściach przy ulicy Kruczej. Ojciec szybko naprawił dach uszkodzony przez bombę i wkrótce rodzina mogła rozpocząć nowe życie. Na mocy umów traktatu jałtańsko-poczdamskiego podjęto decyzje o transferze ludności pomiędzy państwami (m.in. przesiedleniu Niemców z Polski). Sygnatariusze ówczesnych mocarstw uznali prawo państw poszkodowanych przez rzeszę Niemiecką do konfiskaty majątku osób narodowości niemieckiej tytułem reparacji i przesunięcia granic. Cóż tego, w Wilnie to była własność (pokazuje dokumenty i plany domu 73 letni dziś Tadeusz), a w domkach pilotów rodziny stały się tylko najemcami komunalnymi, często bez tytułu prawnego, zdanymi na łaskę i niełaskę urzędników.

Przy odbudowie elektrociepłowni na Ołowiance

P1200911

– Na osiedlu mieszkały 3 niemieckie rodziny gdańszczan – wspomina lata powojenne Tadeusz.

Rówieśnik Tadka, Marian Block, był kaleką, gruz go przysypał podczas nalotów. Razem bawili się na podwórzu. W 1953 roku Blockowie i Millerowie wyjechali z Polski. Marian przyjechał po latach na miejsce swojego dzieciństwa, spotkać się z Tadeuszem. W Niemczech lekarze poskładali mu te połamane, źle zrośnięte, kości, tak że znów był sprawny.

Zaraz jak Rybiccy przyjechali do Wrzeszcza ojciec Tadeusza, ślusarz, dostał pracę przy odbudowie elektrociepłowni na Ołowiance. Później zatrudniony był w pobliskim browarze jako elektryk, obsługiwał nowoczesną czeską etykieciarkę.

W domach było mnóstwo szczurów, które chowały się przy browarze się, bo dużo zboża przywożono, furmanki stały w kolejce wzdłuż całej ul. Kilińskiego. Nowi mieszkańcy próbowali różnych sposobów, nawet oczy szczurowi wypalili, bo mówiono, że wtedy uciekną, ale nic z tego. Kotka Murka, chociaż bez ogona, bo jej beczka z kapustą odcięła, okazała się dla nich najlepszym ratunkiem.

Ok. 1948-49 roku komuniści organizowali publiczne egzekucje. Z zakładów pracy spędzano pracowników, wielu musiało przychodzić z dziećmi.

– Na Placu Zebrań Ludowych, tam był CPN – wspomina Tadeusz. – Wieszano wtedy dziewięcioro Niemców, w tym kobietę. Egzekucję wykonali i przeprowadzili Rosjanie. Byłem mały, przyszło wielu ludzi i ojciec mnie podniósł, żebym zobaczył. Podjechali ciężarówkami, pod szubienice ustawiono krzesła. Na dany znak samochody ruszyły.

Na osiedlu mieszkał Henryk Chodkiewicz – hrabia z rodziny mającej majątki na Podolu. Po wojnie wszystko stracili i przeprowadził się do Gdańska. Tu pracował w browarze jako zwykły kasjer. Pensja wynosiła wtedy 250 złotych z groszami, wypłacał każdemu dokładne sumy, nawet o jeden grosz nie oszukał. Mieszkali nad stawem pod nr 2. Z Henrykiem mieszkała żona i dwie córki.

– Dziewczynki się z nami bawiły – opowiada Tadeusz. – Ich tata przynosił po pracy chleb sandomierski i lubelski z pobliskiej piekarni. Drzwi do Chodkiewiczów się nie zamykały. Dzieciarnia się zbiegała na ten chleb, to byli bardzo porządni ludzie.

Ryby i raki. Krowy, konie, kury

Nad Stawem mieszkały też rodziny inteligenckie, na przykład wykładowca fizyki i matematyki Marian Cichy, później profesor pełnił funkcję rektora Politechniki Gdańskiej. Woźniakowie mieszkali w pierwszej klatce, trzech synów wykształciło się i pracują w zawodzie lekarza. Środkowa klatka, Jurkiewicz Edek ze Lwowa, był szlifierzem, piękne lustra robił.

Pamięta jeszcze Jadzię Kaczyńską to jej mąż zarybiał staw, spiętrzony na Strzyży: wyhodował karpie, liny, szczupaki, okonie. Oprócz mnóstwa ryb były też raki szlachetne. Teraz wszystko zabetonowane, wierzby wycieli, nie ma już stawu, – całe życie uciekło. Buldożery równają ogródki i zagony.

– W tych ogrodach mieliśmy truskawki, maliny, wszyscy coś uprawiali, były drzewa owocowe – opowiada Tadeusz. – Ludzie kury, świnie, nawet konie chowali. Wystarczyło wyjść przed dom i czuło się, jak na wsi, spokój.

Sąsiadka Bójkowa 3 krowy miała i je na lotnisku wypasała. Świeżego mleka i twarogu było pod dostatkiem. Niedaleko stawu Rybiccy i sąsiedzi mieli pole, ziemniaki sadzili. Jesienią rozpalili ognisko, kurę się skubnęło i uczta gotowa, u nich zawsze wesoło było. Lotniska pilnowali rosyjscy żołnierze, można z nimi było pohandlować, mleko zamieniało się ropę, naftę, bimber na tytoń, „skolko ugodno”. Prądu po wojnie długo nie było na osiedlu, oświetlenie mieli gazowe, rurki w mieszkaniu jeszcze są do dzisiaj, lampę naftową każdy miał.

Tadeusz zatrudnił się przy ulicy Toruńskiej, robił siatkę ogrodzeniową, później w Browarze Gdańskim. Dyrektorem był Prządka, bezpartyjny i porządek musiał być. Majstrem na obciągu był Gracjan Lewandowski. Kolega Tadeusza, Kazimierz Konwent, pracował w kotłowni, ale miał wszystkie klucze do pomieszczeń. Mawiał do niego: „Nie pij tego piwa, bo ono cię rzuci na ziemię.” Ale go nie posłuchał. Piwo produkowali bardzo dobre: Jasne Lekkie i Pełne, Porter, Gdański Eksport. Dla pasażerskiej żeglugi piwo było pasteryzowane, wszystko na statki szło jako zaopatrzenie. Jak za dużo się wypiło potrzebne było zwolnienie. Doktor tylko pytał: „Który palec zabandażować?”. Do kieszeni fartucha dowód wdzięczności wpadało wrzucić, każdy znał te zasady.

W browarze Tadeusz pracował na tokarni. Maszyna była stara bez skrzyni biegów. Tuleje, wałki, tryby, jak w zegarku. Majster maleńki był człowiek, ale mózg potężny. Do Pafawagu jeździli po zużyte osie od wagonów, potem z tych osi toczyli części do maszyn. Odlewali nawet panewki – kompresor był na amoniak, teraz już takich nie ma.

W „Sterze” Czerwone Gitary. Statki na żyletki

Kluby we Wrzeszczu tętniły życiem. Tadeusz pamięta, jak w „Sterze” grywały Czerwone Gitary z Krzysztofem Klenczonem i Sewerynem Krajewskim, Złote Struny. Bijatyki też były, krew się czasem polała. Za bójkę z funkcjonariuszem trzeba było odsiedzieć wyrok. Co to była za władza, która obywatela pod oknami inwigilowała. Wtedy Radia Wolna Europa wszyscy słuchali.

W późniejszych latach Tadeusz budował hale w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni.

– Na oficjalnym spotkaniu Gierkowi ręki nie podałem, bo nazwał mnie „towarzyszem”, konsternacja była, ale ja w partii też nigdy nie byłem – wspomina.

Robił pompy głębinowe. Pracował w ZREMBIE, poznał Lecha Wałęsę, zdjęcie ma do dzisiaj. W 2000 roku złomował jeszcze statki i kutry rybackie. Na nabrzeżach przy Moście Siennickim cięli jednostki: WŁA – dki i HEL – ki. Za dopłaty unijne rybacy pozbyli się miejsc pracy. Barki też wypalali, wszystko szło na żyletki, wielkie góry złomu…

O swojej rodzinie nie chce rozmawiać, pokazuje tylko zdjęcia pięknej żony i dzieci. W życiu, jak na karuzeli, raz u góry, raz na dole. Nie wyszło, rozwiedli się. Żal ukochanego syna, zginął tragicznie, utopił się w zbiorniku retencyjnym.

– Moja wina nie dopilnowałem powinien zostać ze mną – mówi ze łzą w oku.

Gołębie chyba na żebry polecą …

P1200897

Od 12 lat Tadeusz Rybicki żyje samotnie z psiną Asiją, wykupił ją z azylu. Jest jeszcze 100 gołębi i gołębnik na nóżce wykonany samodzielnie. Teraz ma się wynosić do Nowego Portu? Nie chce, bo starych drzew się nie przesadza. Pierwszy raz Litwini i Łotysze wygonili rodziców z Wilna teraz deweloper z włodarzami miasta każą mu opuszczać dom, w którym przeżył 68 lat. Dają mu w zamian pokój z kuchnią przy ulicy Strajku Dokerów w Nowym Porcie. Piec kaflowy wyremontowali, czysto, ładnie i nowe kołdry od siostry, tylko stołu brakuje. Co on tam w tym będzie robił? Pojechał dziś rano i napalił w piecu. Prądu jeszcze nie ma i gaz nie podłączony. Jutro jedzie do gazowni umowę podpisać, nawet dowodu osobistego nie ma zabrali mu, żeby załatwić formalności.

– Tu miałem gołębie, zajęcie, a tam mi zabraniają je wziąć – żali się.

P1200864

Próbował sprzedać gołębie na rynku we Wrzeszczu. Parę sztuk wzięli za bezcen, resztę szlag chyba trafi. Czarny kot z krawacikiem został po sąsiadach, nie ma co jeść, przychodzi do jego gołębi i grasuje.

– One boją się teraz wejść do gołębnika i niektóre śpią na dachu – mówi ze smutkiem. – Co zrobią, jak mnie zabraknie, chyba na żebry polecą …

Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Kowalina

przewodniczący Rady Dzielnicy Wrzeszcz Górny