BYLIŚMY PEŁNI ENTUZJAZMU

portal ok Pani Jadwiga Wasiluk z opiekunką NataliąRozmowa z Jadwigą Wasiluk, z domu Szulecką, rodowitą warszawianką, uczestniczką Powstania Warszawskiego, od 1945 roku mieszkanką Gdańska.

Dziś też bym poszła, gdyby była taka potrzeba

Spotykamy się we Wrzeszczu Górnym, w mieszkaniu mojej sąsiadki Jadwigi Wasiluk z domu Szuleckiej. Rodowita Warszawianka, dziś, 91-letnia kobieta łączniczka batalionu „SOKÓŁ” – 2. kompanii szturmowej w Dzielnicy Śródmieście, chętnie dzieli się wspomnieniami tamtego czasu – porównując je do dzisiejszej rzeczywistości.

Pani Jadwigo proszę opowiedzieć swoje wspomnienia z Warszawy.

Sasiedzka wizyta z Pania Jadwigą zawsze wesoło okPrzed wojną mieszkaliśmy z rodziną w osobnym domku w Yacht Klubie Polskim nad Wisłą, gdzie ojciec był bosmanem, przychodziło do nas dużo młodzieży. Obecnie przez te tereny biegnie Trasa Łazienkowska. Często odwiedzał nas „Dziadek” Piłsudski” przyjeżdżając ze swoim kierowcą pięknym Cadillakiem z białymi oponami. Szofer trąbił a my dzieciaki biegliśmy otwierać bramę wjazdową i przejechać się na progu auta trzymając za jego burty. Wtedy dziadek sięgał do kieszeni płaszcza, dostawaliśmy cukierki i lecieliśmy dalej do swoich zabaw.

Od 1 września 1939 r. byłam świadkiem zmagań warszawiaków z okupacją. Najpierw naloty, potem po wkroczeniu wojsk do Warszawy okrutnych niemieckich rządów, represji, łapanek aresztowań i rozstrzeliwań. Dojeżdżałam na Plac Bankowy tramwajem na kurs maszynopisania, w drodze powrotnej konduktor krzyczy wysiadać „łapanka”. Jakoś się nie przestraszyłam i samiuteńka w tramwaju dotarłam na Saską Kępę. A tam wokół biegający Niemcy, krzyczący i wymachujący karabinami. Z podniesioną wysoko legitymacją szkolną, wysiadłam na przystanku końcowym i bezpiecznie przeszłam pomiędzy żołnierzami udając się do domu. Dzisiaj motorniczy nie poczeka na starszą panią zbyt wolno idącą do tramwaju.

Podczas okupacji wielokrotnie widziałam jak od ulicy Francuskiej przyjeżdżały nad Wisłę wojskowe samochody, gdzie wyrzucano z nich ludzi na plażę, a potem były publiczne egzekucje. Przeważnie mężczyzn, którzy przed śmiercią krzyczeli\: „Niech żyje Polska”. Później oprawcy przywozili już tylko związanych więźniów a wcześniej wlewano im gips w usta, by nie mogli nic krzyczeć. I tak ich rozstrzeliwali.

Gdy słyszę jak politycy wykrzykują „Niech żyje Polska!” i to z pokolenia, które nie zaznało wojny, chciałabym by znali wagę tych słów. Myślę, że nie wiedzą co znaczyło to hasło dla ludzi, którzy musieli niewinnie umierać i dla nas – bezsilnie patrzących na ich śmierć.

Pani Jadwigo jak to się stało, że młodzi ludzie, jak wówczas Pani, mając w chwili wybuchu powstania kilkanaście lat, trafiali jako ochotnicy do powstania.

W czasie wojny zamieszkał u nas student medycyny Antek Godlewski. Jego rodzice ze Śródmieścia, bali się by nie został złapany przez Niemców i umieścili go w naszym klubie bo to było bezpieczniejsze.

1 sierpnia 1944 r. przyszedł adiutant ojca Antka, który działał w Armii Krajowej, z wiadomością, żeby o godzinie 17 nigdzie nie wychodzić, bo będzie początek powstania. Antek od razu zapisał mi adresy kolegów i mówi: Jaga ty leć i zawiadamiaj szybko chłopaków. Jak wróciłam, to wybierałam się razem z nimi ale nie chcieli mnie wziąć i zostawili z Panią Godlewską w mieszkaniu na ul. Marszałkowskiej. Widziałam w bramie przebiegających, ubranych w hełmy i biało czerwone przepaski na rękach powstańców, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Okupacja trwała już 5 lat i to wystarczyło, że szczerze nienawidziliśmy Niemców. My z siostrą rwałyśmy się do powstania, aby roznosić ulotki, pomagać. Entuzjazm niesamowity panował, ludzie wynosili własne meble na barykady, z okien leciały sprzęty na głowy Niemców, co kto miał. Niemcy się pochowali w schronach, zniknęli na jakiś czas z Warszawy jakby ich wcale nie było.

Ja już przeprowadzałam ludzi z ul. Piusa. Antek widząc, że nie popuszczę stwierdził: Lepiej już będziesz pod moją opieką na Nowogrodzkiej, gdzie dowódca rotmistrz „Sokół” Olszowski organizował oddział. Nazywał mnie swoją narzeczoną i miejsca dostałam pseudonim „JAGA”. Jak wszystkie inne dziewczęta przepadałyśmy za nim. Zawsze elegancki: bryczesy, buty wojskowe, kolorowa chustka pod szyją – czerwona w białe kropki. Raz maszerował w tych butach i bryczesach i w damskim futrze tak dziarsko, że zasalutowali mu nawet Niemcy, taką miał fantazję.

Byliśmy pełni entuzjazmu wyzwalając Warszawę z okupacji. Większość to inteligencja z Powiśla, jak np.: aktorka Helena Grossówna, która była u nas Komendantką, ale też podwórkowa ferajna – fajne chłopaki. Dziś też bym poszła, gdyby była taka potrzeba. Wtedy nikt z nas nie myślał o stanowiskach, pieniądzach, zagrożeniu życia. Dostaliśmy przydział do grupy technicznej porucznika „Litwosa” – cichociemnego, specjalizującej się w rozbrajaniu niewypałów, produkcji granatów i materiałów zapalających. Części robiło się nawet z oparć od łóżek. Raz, zamiatając podłogę miotłą uderzyłam w skrzynkę granatów. Jak na komendę wszyscy wyskoczyli z pomieszczenia drzwiami oknami a ja zostałam jak sparaliżowana. Po chwili jakieś silne ręce złapały mnie w pół i wyciągnęły przez okno. Na szczęście nic się nie stało.

Nosiłam wiadomości, pełniłam warty nocne. Potem awansowałam na łączniczkę szturmową, trzeba było przenosić rozkazy od „SOKOŁA” i majora „JANKA” do dowództwa batalionu „KILIŃSKI”. O zmroku dziewczyny, łączniczki, zbierałyśmy się w bramach przy Alejach Jerozolimskich, po których za dnia jeździły niemieckie czołgi i trwał nieustanny ostrzał. Było to bardzo niebezpieczne i trzeba pędem z całych sił przebiegać na drugą stronę a kule świstały. Będąc dobrze wysportowana, miałam dobre wyniki w bieganiu, ale mój pierwszy „przelot” omal nie skończył się katastrofą. Po ciemku wpadłam nogą w wiadro a to uczepiło się uchem do nogawki i narobiło wiele hałasu. Później jeszcze 40 razy przebiegałam aleje. Za ten wyczyn dostałam Krzyż Walecznych, który gdzieś mi się zapodział.

Mój „opiekun” zdobył angielskiego stena i dzięki swojej brawurze zyskał przydomek „Antek rozpylacz”. Płynęła w nim gorąca polska i gruzińska krew po babce, wszędzie wlazł, osłaniał kolegów, zawsze szedł do akcji jako pierwszy, po prostu wariat. Zginął w ósmym dniu powstania trafiony serią prosto w pierś. Jak zginął Antek Pan Godlewski jego ojciec załamał się strasznie. Przestał normalnie funkcjonować i wycofał się z dowództwa od „MONTERA” – To był przecież, jego jedyny syn. Jego żona Aniela wcześniej bardzo wesoła kobieta, zajęła się mężem oraz siostrą i razem wyszli z Powstania.

Mieliśmy w oddziale dwóch chłopców, wszyscy dobrze wiedzieli, że podający za ulicznych cwaniaków, są żydowskimi sierotami, którzy po śmierci rodziców i ucieczce z getta zostali sami. Zalman Hochman stał się Zenkiem a jego brat Perc – Piotrkiem. Przez rok tułali się po Warszawie, sprzedając papierosy i gazety na Placu Trzech Krzyży. Do grupy „Sokoła” zostali przyjęci jako najmłodsi powstańcy, świetnie znając wszystkie przejścia i zakamarki, otrzymali pseudonimy „Mikiego i Cwaniaka”. Po śmierci Antoniego, w którego byli zapatrzeni jak w bożyszcze zrozpaczeni chłopcy przylgnęli do mnie jak do matki chociaż byli niewiele młodsi ode mnie.

Gdzie powstańcy tam wesoło. Gramofony poustawiane po piwnicach, były potańcówki i śpiew. Jak zwyciężamy to ogromna radość. Deklamowaliśmy piękne wiersze, był też taki jeden bardzo wymowny „Czekamy na ciebie czerwona zarazo”. Pamiętam jedyny koncert Mieczysława Fogga na jakim byłam. Niewielka kawiarenka na ul. Kruczej, do której można było dojść korytarzami przez piwnice. Serwowano takie maleńkie filiżaneczki kawy zbożowej i miniaturowe kanapeczki z czarnego chleba, czuło się atmosferę właśnie śpiewał Mieczysław Fogg, ktoś grał a po chwili słyszymy przerażający i złowieszczy zgrzyt – ryczących krów *. Acha zaraz będzie eksplozja i wtedy wszyscy rzucają się za worki z piaskiem. Widziałam kiedyś jak taki pocisk padł. Ulicą biegła dziewczyna sanitariuszka albo łączniczka i raptem golusieńka została w jednej chwili wszystko na niej spłonęło i padła, to był straszny widok…

Ile osób przewinęło się przez oddział Sokoła, a ile zginęło?

Przewinęło się około 400 osób, ale ile zginęło tego nikt nie zliczy. Oddziały powstańcze łączyły się do wspólnych akcji i dzieliły, wielu ginęło jedni przychodzili inni odchodzili. Byliśmy jedną wielką rodziną nie było podziałów jak dziś na tych z Armii Krajowej czy z Armii Ludowej. Razem walczyli mijali się pozdrawiali wzajemnie. Nie było nieporozumień, gdy ktoś znalazł woreczek sucharów, nie zjadł nie schował dla siebie, od razu dzieliło się między wszystkich. Na parterze Nowogrodzkiej mieliśmy naszą szturmówkę. Dziś pod tym adresem jest siedziba PIS a w partiach ciągłe przepychanki kto lepszy. Nie wiem dlaczego nikt nie pytał nas o zgodę. Nie ma już „naszych” bo byśmy tam poszli zrobić porządki.

Tu pod numerem wtedy 3/5 gromadziliśmy się wszyscy na odprawy przed akcjami na Bank Gospodarstwa Krajowego, Muzeum Narodowe. Tam też mieszkałam na 3 piętrze z koleżanką „Niną”, bo bardziej bałam się zasypania pod gruzami niż śmierci od bomb. Zatrzymałyśmy się u chłopaków którzy pełnili wartę przed naszą „szturmówką” i właśnie wychodziłyśmy gdy spadł granatnik. Z chłopców z którymi przed chwilą żartowałyśmy niewiele zostało. Przybiegło wiele osób a ja nie mogłam się ruszyć bo zrobiło mi się słabo. Nina podniosła się z kolan, podbiegła i wyrżnęła mi prosto w twarz. Od razu pomogło i ruszyłyśmy do pomocy, wspólnie zaniosłyśmy ich na noszach do punktu sanitarnego. Wróciłyśmy na naszą kwaterę i płakałyśmy. Było wiele takich sytuacji rozmawiało się z kimś znajomym, zaraz przybiegają z wiadomością, że już nie żyje. Śpiewało się wtedy taką piosenkę : .. w mogile ciemnej, śpij na wieki ojra, ojra, rach, ciach, ciach…

Zginąć można było wszędzie. Na przykład apel był, żeby wyjść ogniska palić, bo będą zrzuty żywności i amunicji, rosyjskie kukuruźniki już nad nami latały. A ja z koleżanką ranną w nogę nie poszłam bo zasypiałam na stojąco ze zmęczenia. Przybiegają Jaga wstawaj dużo rannych zabitych – zamiast żywności spadły bomby. To był widok makabryczny układałyśmy w bramie trupy warstwami do wysokości półtora metra. Patrzyłyśmy tylko czy ktoś jeszcze żywy, bo jak żywy to do szpitala polowego pod siódemkę, do doktora Wężyka. On był dermatologiem ale musiał zająć się wszystkimi pacjentami mając do pomocy tylko studenta. Do dziś nie wiadomo, kto zrzucił te bomby. Czy to spod Banku Gospodarstwa Krajowego czy z tych kukuruźników. W każdym razie z naszego oddziału zginęło wtedy 17 osób i wielu cywili, którzy też wyszli w nadziei na znalezienie żywności, gdyż głód już panował okropny. Ranni i starsi umierali piwnicach, w tych samych gdzie rodziły się dzieci.

Jeden mały chłopiec 8-9 lat, pamiętam miał zawadiacką czapkę z okrągłym daszkiem, kręcił się ciągle koło naszego oddziału i pewnego dnia usłyszał, że będzie akcja. Niemcy dobrze przygotowali zasadzkę – znów dużo naszych zginęło. Chłopak przyszedł ponownie i powstańcy go przepytali. Okazało się, że mieszkał niedaleko z rodzicami w domu przy ul. Brackiej 5 i był synkiem folksdojcza a ten wysyłał go na przeszpiegi. Co z nim zrobić przecież taka zdrada była karana śmiercią. Ale nikt nie chciał zabijać dziecka. Puściliśmy chłopaka a rodziców wygoniliśmy na niemiecką stronę.

Powstanie paradoksalnie uratowało mi życie, gdyż cała moja najbliższa rodzina: ojciec, mama, siostra, brat i wujek – wszyscy zginęli od wybuchu bomby, która trafiła w dom na Pradze gdzie wtedy przebywali. Łącznie z mojej rodziny zginęło kilkanaście osób.

Ponownie spotykamy się z Panią Jadwigą 3 sierpnia 2018 r. Chodzą mi po głowie różne pytania o powstanie no i muszę dopisać zakończenie wywiadu. W telewizyjnych wiadomościach przewijają pasek o śmierci generała Ścibora Rylskiego. Miał 101 lat i zawsze podkreślał, że „w Warszawie walczono nie tylko o Warszawę, lecz o Polskę”.

Pani Jadwigo jak Pani ocenia decyzję o wybuchu powstania a w konsekwencji śmierć 200 tysięcy ludzi oraz całkowite zburzenie Warszawy?

Nawet bez decyzji MONTERA – komendanta okręgu warszawskiego Antoniego Chruściela powstanie na pewno by się rozpoczęło, bo warszawiacy sami poszliby do walki.

A jak dalej potoczyły się Pani losy po kapitulacji powstania?

Nas prowadzono Aleją Niepodległości do Pruszkowa. Był rozkaz Hitlera by zniszczyć Warszawę i zabić wszystkich jej mieszkańców. Oprawcy brali nawet małe dzieci za nogi i strzelali im w głowę. Mimo podpisanych przez gen. Tadeusza „Bór” Komorowskiego warunków kapitulacji, niektórych jeńców Niemcy rozstrzeliwali a resztę prowadzono do obozów przejściowych a później do koncentracyjnych. Części żołnierzy udało się wmieszać w tłum ludności cywilnej wypędzanej z Warszawy. Ja odpowiada Pani Jadwiga – po prostu uciekłam.

Po wojnie komunistyczna bezpieka zaczęła rozpytywać o „CIOTKĘ JAGĘ” do głowy im nie przyszło, że podczas powstania mogłam być młodą siedemnastoletnią dziewczyną, szukali starszej i to mnie uratowało z opresji. Ale wtedy gdy mnie szukali wzięłam i zapakowałam w torbę wszystkie zdjęcia, zawiozłam do syna jednego profesora – Na Wzgórze. Mówię macie i przechowajcie. Później gdy upłynęło trochę czasu i więcej o mnie nie pytali, pojechałam po te moje zdjęcia ale się okazało, że Jurek syn tego profesora tak się kiedyś przeraził, że wsadził wszystko do pieca i spalił. A to były bardzo unikalne zdjęcia zrobione z różnych aparatów. To było archiwum.

Po wojnie nie było gdzie mieszkać Warszawa zrujnowana a najbliższa rodzina zginęła i tak trafiłam do Gdańska. W każdą rocznicę powstańcy spotykali się w gronie najbliższych przyjaciół na cmentarzu w Warszawie. Częścią tych spotkań były odwiedziny miejsc gdzie zginęli ich koleżanki i koledzy. Zamknięte środowisko powstańców zaakceptowało przyszłego męża Pani Jadwigi – Wiktora Wasiluka wysokiego i wysportowanego, później wieloletniego profesora na Politechnice Gdańskiej, odtąd jeździli na rocznicowe spotkania razem. Wspomnienia, wspomnienia a pamiętasz to…, a pamiętasz tamtego… ,. Z czasem jest nas coraz mniej a bywało, że odchodzili tego samego dnia więc mówiliśmy, że dwójkami poszli do nieba, że się umówili na spotkanie.

Czy oglądał Pan jak przedwczoraj śpiewano zakazane piosenki z okazji w 74 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego?

Ja pierwszy raz w tym roku nie pojechałam do Warszawy na obchody rocznicowe. Ach jakie były ładne uroczystości chwytające za serce. Wszystkie uliczki na Placu Piłsudskiego zapełnione, widok budujący, że Polska pamięta o powstaniu. Tylu ludzi przyjechało i nawet z zagranicy niektórzy. Starsi ludzie śpiewali, widać było jak łzy się leją. Harcerze też byli bardzo ładnie ubrani jak my kiedyś. Przed wojną harcerze byli dobrze prowadzeni i nie wolno im było palić papierosów ani pić alkoholu – wcale. Obowiązkiem harcerza było pomagać starszym dbać o tężyznę fizyczną i ducha. Nie wiem jak dzisiaj jest w harcerstwie, czy kontynuowane są te nasze wartości.

Widzę, że martwi Panią dzisiejsza polityka.

Patrzę z przerażeniem na wiadomości w TV. Nie daj Boże żeby wojna kiedyś wróciła. Wojna domowa to by była najgorsza bo brat nie może strzelać do brata. Tego nigdy nie może być!

* „Dziadek” Piłsudski – marszałek Józef Piłsudski premier i naczelnik Państwa Polskiego zm. 12 maja 1935.

**Ryczące krowy – potoczna nazwa pocisków artyleryjskich, pochodzi od ryku silników rakietowych. Niemcy używali do walki przeciwko powstańcom w Warszawie ciężkich wyrzutni rakietowych kal. 28-35 cm. 

Jerzy Grzelak uczestnik Powstania Warszawskiego PS. „PILOT”, po wojnie mistrz rzemiosła zegarmistrzowskiego – precyzyjnych mechanizmów odmierzających godziny, minuty i sekundy zanotuje w książce M. Kowaleczko-Szumowskiej pt. Fajna ferajna:

„…stałem się stróżem czasu choć nie potrafię go zatrzymać ani cofnąć. My powstańcy powoli odchodzimy ale zostajecie Wy, którym chcemy opowiadać nasze historie.”

W książce Fajna Ferajna znajduje się również opowieść o Jadwidze Wasiluk ps. „Jaga” – jednej z najmłodszych uczestniczek Powstania Warszawskiego.

Arkadiusz Kowalina

Rozmowa odbyła się 8 kwietnia 2018 r.

Zdjęcia Jan Kowalina

portal ng Sasiedzka wizyta z Pania Jadwigą zawsze wesoło - ok

Idąc do Sejmiku Województwa Pomorskiego

Rozmowa z Leszkiem Pochroń-Frankowskim, członkiem Stowarzyszenia Nasz Gdańsk startującym w wyborach samorządowych do sejmiku pomorskiego.

portal ng radny

Leszek Pochroń-Frankowski

Skąd pomysł na start do sejmiku woj. pomorskiego? Myślałam, że Pana teren działalności społecznej to Śródmieście Gdańska.
Leszek Pochroń-Frankowski: Zgadza się. Od prawie ośmiu lat jestem radnym dzielnicy śródmieście i chyba dziesięciu lat członkiem Stowarzyszenia Nasz Gdańsk. Uznałem, że to wystarczający czas, abym nabrał doświadczenia i zwiększył zakres swoich możliwości w oddziaływaniu na nasze miasto.

Idąc do Sejmiku Województwa Pomorskiego przeskakuje Pan poziom Rady Miasta, która jest mniej ważna od Sejmiku. Nie chciał się Pan sprawdzić w radzie miejskiej?
– Miałem taką propozycję i już się zdecydowałem, ale w ostatniej chwili okazało się, że jest dobre 7 miejsce na liście do sejmiku, które może być moje. To bardzo duże wyróżnienie znaleźć się na krótkiej liście osób, które startują do tej instytucji. Pomyślałem, że to dla mnie wielka szansa a siódemka jest szczęśliwą liczbą. Zaryzykowałem i wierzę, że wyborcy mi ponownie zaufają i zostanę wybrany.

– Jakie są Pana najważniejsze osiągnięcia w Radzie Dzielnicy Śródmieście?
Myślę, że ogromnym osiągnięciem, o którym już dziś mało kto pamięta było samo utworzenie rad dzielnic do czego bardzo mocno przyczyniło się nasze stowarzyszenie. Zwłaszcza Pan Stanisław Michel i Rufin Godlewski, którzy nawoływali do utworzenia rady dzielnicy. Zbieraliśmy podpisy na targowiskach i pod kościołami, które były niezbędne, aby rada powstała. Pamiętam bardzo szczególną rolę gdańskich parafii, które włączyły się w naszą akcje.

– A Pana inicjatywy jako radnego?

Pierwszą moją inicjatywą było wybudowanie siłowni zewnętrznej dla młodzieży i dorosłych przy ul. Krosnej. Wraz z radną Martą Mężyk przygotowaliśmy plan rewitalizacji zaniedbanego parku Świętej Barbary, który z roku na rok coraz bardziej pięknieje. Park Świętopełka też dzięki pracy Rady Dzielnicy zmienił się nie do poznania. Wystarczy go odwiedzić i samemu się przekonać.

 A po za działaniami inwestycyjnymi?

– W drugiej połowie pierwszej kadencji zobaczyłem, że mieszkańcy naszej dzielnicy to w dużej mierze seniorzy. Zaczęliśmy pierw od projektu “Kawa i Herbata dla Seniora”. Przez te wszystkie lata zaprzyjaźniłem się z wieloma seniorami i już tradycyjnie organizuje coroczne wigilie, wycieczki,  turniej golfowy na polu w Postołowie, a ostatnio ogólnomiejską Gdańską Paradę Seniorów, ale chyba największy sukces to jest praca przy utworzeniu Gdańskich Rad Seniorów. Mało kto o tym wie, ale wraz z przewodniczącą Klubu Seniora Motława panią Heleną Turk zainicjowaliśmy tą idee na spotkaniu poświęconym seniorom z ówczesnym prezydentem RP Bronisławem Komorowskim i Pierwszą Damą w pałacu prezydenckim. Jak widać mała rada dzielnicy, a możliwości ogromne!

Jakie cele stawia Pan sobie po objęciu mandatu radnego sejmiku?

– Chciałbym kontynuować to co zacząłem w Radzie Dzielnicy tylko na dużo większą skalę. Sejmik to przede wszystkim ogromne pieniądze z UE dla naszego miasta. Będę zabiegał o powstanie Centrum Aktywności Senioralnej, rewitalizacje Motławy, Odpływu Motławy i Martwej Wisły tak, aby były przyjazne żeglarzom, kajakarzom i motorowodniakom, wraz z grupą pasjonatów staram się, aby w Gdańsku utworzony Centrum Szkutnictwa Tradycyjnego wraz z modelarnią dla młodzieży. Mieszkańcy wciąż mówią, że w centrum miasta brakuje publicznej pływali. W mieście brakuje zieleni, chcę to zmienić. To są niektóre z moich celów programowych.

Leszek Pochroń-Frankowski, urodzony Gdańszczanin. Członek Stowarzyszenia Nasz Gdańsk

Ulotka LESZEK 1 (003)

Służąca – też człowiek

ng WP_20150124_14_03_02_Pro

Rozmowa z dr Ewą Barylewską – Szymańską, kierownikiem Domu Uphagena – Oddziału Muzeum Historycznego Miasta Gdańska

– W Domu Uphagena otwarto Izbę Kucharki.

– Nową przestrzeń muzealną urządziliśmy w pomieszczeniu na parterze, w którym, wedle wszelkich przypuszczeń, w drugiej połowie XVIII wieku, mieszkała kucharka albo służąca. Przez wiele lat pokój nie był dostępny dla publiczności, wykorzystywaliśmy go do celów biurowych i jako magazyn książek przeznaczonych do sprzedaży. Realizację przedsięwzięcia mieliśmy na uwadze od początku istnienia Oddziału. Problem polegał na tym, że bardzo mało wiedzieliśmy o służbie, która pozostawała w cieniu mieszczan. Kiedy zaczęliśmy badać inwentarze mienia z tej epoki okazało się, że jest nieco materiałów i o tym – co służba w Gdańsku miała, ile zarabiała, w jakich warunkach funkcjonowała. Do niedawna zajmowałam się wyłącznie badaniem warstwy wyższej, która posiadała własne domy albo domy wynajmowała. Z czasem zaczęłam interesować się również ubogimi w Gdańsku. Na podstawie materiałów archiwalnych, do jakich dotarłam, można rzetelnie powiedzieć jak żyła służba. Zdobytą wiedzę podsumowaliśmy przygotowując modelową Izbę Kucharki, bo nie jest to konkretne pomieszczenie, z którego określona osoba korzystała.

kucharcha Państwa Uphagenów.jpg

– Jak w drugiej połowie XVIII wieku służba mieszkała?

– Wcześniej przebywała w warunkach niekomfortowych. W pierwszej połowie XVIII wieku, na przykład w domu Schumannowej przy ulicy Piwnej, służący sypiał na rozsuwanej ławie w sieni pod schodami. W drugiej połowie XVIII wieku, w epoce oświecenia, następowała humanizacja życia, w służących zaczęto dostrzegać ludzi, przydzielano im osobne pomieszczenia. W domach gdańskich coraz powszechniejsze stawały się izby dla służby. Osoby samotne, które służyły, mieszkały w domach swoich państwa, a jeżeli miały własną rodzinę, mieszkały gdzie indziej, na przykład w domach czynszowych i przychodziły na służbę.

Znamy wiele osób z imienia i nazwiska spośród służby: kucharek, nianiek, dziewek służebnych, woźniców, pracujących w osiemnastowiecznych domach gdańskich. Jedną z nich była kucharka Anna Dorotheia Albertin.

Odnalazłam w Archiwum Państwowym w Gdańsku jej inwentarz mienia, sporządzony został w domu Matthiasa Zachowskiego przy ulicy Szopy w dniu 19 września 1775 r. po śmierci kucharki. W jej skrzyni znajdowały się ubrania, osobiste drobiazgi oraz nieco gotówki – dukaty, ruble, monety holenderskie.

Wbrew pozorom nie było wtedy w gdańskich domach aż tak wiele służby. Naturalnie wszystko zależało od zasobności domu. Zatrudniano przeważnie: kucharkę, obarczając ją dużym spectrum obowiązków, pokojową, czasem służącego do obsługi pana domu. W domach, w których były małe dzieci była niania i nauczyciele. W bogatszych domach pracował też woźnica. Temu ostatniemu przydzielano osobne lokum, państwo Uphegenowie przeznaczyli dla woźnicy niewielkie mieszkanko na tyłach posesji od ulicy Ogarnej, nad remizą, w której stały pojazdy.

– W jakich okolicznościach i w jakim celu sporządzano spisy mienia?

– Prawo podatkowe, nie tylko w Gdańsku, było takie, że gdy ktoś umierał, jego dobytek, niezależnie czy był bogaty czy biedny, inwentaryzowano. Zajmował się tym miejski urzędnik, miastu przysługiwała część z masy spadkowej. Koszty spisu inwentarza odliczano od masy spadkowej. Gdy umarł służący, spis jego rzeczy trwał krótko, bo rzeczy było niewiele, wtedy stawka za sporządzenie wykazu była niewielka. W domach zamożnych trwało to kilka dni albo kilka tygodni, co pociągało za sobą wyższą opłatę. Gdańsk ponadto odkupił od króla polskiego prawo kaduka, z którego wynikało, że jeżeli ktoś nie miał spadkobierców, wszystkie jego rzeczy przejmowało miasto. Spisów mienia sporządzono ogromnie dużo i wielce sumiennie, czemu trudno się dziwić, miasto na tym zarabiało. Takie prawo podatkowe obowiązywało od XVII do początków XIX wieku, a dokumenty zachowały się w Archiwum Państwowym w Gdańsku. Później regulacje obowiązywały trochę inne. Do końca gdańskiej niepodległości spisy jeszcze istniały, dotarłam do pochodzących z 1808 roku.

– Dzięki Annie Dorothei Albertin dowiadujemy się, jak żyły służące?

– Tak. Zawartość skrzyni tej kucharki i innych służących zainspirowały nas do stworzenia izby. Wykorzystaliśmy też opisy izb dla służby z różnych domów gdańskich. Ale kierowały nami i inne motywy. Z jednej strony chcieliśmy pokazać jak żyła służba, bo to jest ogromnie rzadko podejmowany temat w muzealnictwie wnętrz. Ani w pałacach ani w dworach ani w domach mieszczańskich się nie pokazuje jak służba spała i mieszkała. A z drugiej strony we wnętrzach naszego muzeum nie ma sypialni. Zwiedzający bardzo często pytają jak wtedy spano. Wiadomo gdzie Uphagenowie spali, natomiast nie odtwarzaliśmy tego wnętrza. Na drugim piętrze, gdzie znajdowały się sypialnie, mamy pomieszczenia wystaw czasowych, które są bardzo ważne. Dzisiaj, żeby pozyskiwać zwiedzających, potrzebne są wciąż nowe zachęty, a ekspozycje czasowe przyciągają zwiedzających. Na razie nie mamy możliwości lokalowych i finansowych, żeby sypialnię państwa Uphagenów urządzić. Udostępnienie Izby Kucharki stało się pośrednim rozwiązaniem, żeby podjąć tematykę miejsca do snu.

– Wyposażenie jest autentyczne?

– Z jednej strony do Izby Kucharki wprowadziliśmy elementy oryginalne. Do nich należy półka do wystawiania naczyń z typowym elementem – szafeczką, w której przechowywano cenniejsze drobiazgi. Ceramiczne naczynia holenderskie z XVIII wieku, z motywami tulipanów, konwalii, pochodzą ze zbiorów naszego oddziału. Trzy krzesła z 1762 roku, nieco zniszczone, ale takie właśnie chcieliśmy pokazać, bo do izb kucharek trafiały sprzęty zużyte, które w innych częściach domu nie były już potrzebne, udostępniło je Narodowe Muzeum Morskie. Oryginalna jest skrzynia, również pochodząca z Muzeum Morskiego.

Inne elementy to rekonstrukcje. Do nich należą drewniane stoły oraz łóżko, pomalowane na brązowo, z siennikiem napakowanym – pachnącym jeszcze – sianem, przywiezionym spod Bytowa. Na sienniku położyliśmy: piernat spodni – cienki, wypełniony gęsimi piórami, płócienne lniane prześcieradło, pierzynę, wypełnioną także gęsimi piórami i jedną spodnią poduszkę. Pościel była wówczas droga, dlatego służąca miała mniej pościeli i gorszej jakości niż państwo.

Uszyliśmy i prezentujemy stroje służącej. Jest też pod łóżkiem oryginalny przedmiot codziennego użytku – nocnik, naczynie cynowe, z drewnianą rączką. Podłoga wykonana została ze zwykłych desek, do szorowania. Na ścianie wisi lustro, które odtworzyliśmy, w czarnej ramie, pociemniałe, nie można się w nim dobrze przejrzeć. Takie lustro nie mogłoby zawisnąć w salonach kamienicy, bo było po prostu całkowicie niemodne. W drugiej połowie XVIII wieku w domach mieszczańskich używano zwierciadeł w ramach złoconych albo orzechowych z elementami pozłacanymi, więc stare wędrowały do izby kucharki lub podrzędnych pokoi. Jest tez kosz, w którym kucharka mogła przenosić rzeczy do prania czy prasowania, reperowania, znajdują się w nim ubrania dziecięce, uszyte wedle dawnych wzorów.

– A rzeczy osobiste?

– Przedmiotów, w które państwo wyposażali izby pokojowej, czy kucharki, było niewiele, one przeważnie wędrowały z własną skrzynią kufrową wypełnioną dobytkiem. Za pracę służba otrzymywała od państwa wynagrodzenie, nie były to duże kwoty, oraz wyżywienie, stroje, drobne podarki. Służące przez całe życie musiały tak działać, żeby zgromadzić pieniądze na swoją starość, bo kiedy nie były zdolne do pracy, zwalniano je i dom państwa musiały opuścić. Jeżeli służący przebywali w jakimś domu przez wiele lat, mogli liczyć, że w testamencie pani, czy pan domu, zapisze im drobną kwotę, ale tak być nie musiało. Dopiero po śmierci służącej dokonujący spisu dobytku otwierał wieko skrzyni i można było zobaczyć jej zawartość.

– Co w skrzyniach się kryło?

– Były to skrzynie „skarbów”, mogły się w nich znaleźć rzeczy, których nie oczekiwaliśmy. W wielu miastach obowiązywały ścisłe uregulowania mówiące co może nosić patrycjusz, co rzemieślnik, a co służąca, tak było też w Gdańsku. Gdy pani za dobrą pracę podarowywała kucharce na przykład: koronkowy kołnierz, czy sznur korali, ona tego nigdy nie mogła na siebie założyć. Wszystko chowała do kufra i kiedy była stara, mogła prezenty spieniężyć. Ciekawym spostrzeżeniem jest, że ówczesny woźnica miał bardzo często w swoim dobytku – i na co dzień z niego korzystał – srebrny zegarek kieszonkowy, podarowany zapewne przez jego pana po to, by punktualnie po swego chlebodawcę przyjeżdżał i na czas go zawoził na miejsce przeznaczenia.

Ten przedmiot, bardzo drogi, drogi, też nie należał do warstwy społecznej woźnicy, ale stanowił jego warsztatem pracy,

– W Izbie Kucharki stoją drzewka i klatka dla ptaków.

– Drzewka pomarańczowe w doniczkach też nie są przypadkiem, panowała na nie moda w XVIII wieku. Kiedy były malutkie i wymagały, żeby o nie intensywnie dbać, powierzano je opiece służby, stały w kuchni albo w izbie kucharki. Gdy urosły i uzyskały atrakcyjność, zaczynały owocować, od służby je zabierano i umieszczano na przedprożu albo we wnętrzu domu. Pokazujemy też klatkę, otwartą, bez ptaszka, ponieważ hodowca kanarków nas poinformował, że pomieszczenie dla ptaków jest za ciemne. Wymyśliliśmy więc historię, że kanarek naszej kucharki uciekł. Kanarki w domach gdańskich c hodowano chętnie. I tutaj sytuacja wyglądała podobnie. Klatki z młodymi ptaszkami wstawiano do izby służącej, żeby o nie dbała, a gdy podrosły i nauczyły się śpiewać, zabierano do izby dzieci albo do innych wnętrz mieszkalnych.

– W oknach znajdują się gustowne przesłony.

– Realizujemy w Domu Uphagena program ukazujący sposób dekorowania i zasłaniania okien. Brakowało nam przesłon okiennych, bardzo popularnych, zwłaszcza w tak zwanych izbach przednich, znajdujących się bezpośrednio od ulicy. Były to ramki drewniane, na których napinano płótno albo papier woskowany. Nie zabierały dużo światła i jednocześnie chroniły domowników przed ciekawskimi spojrzeniami przechodniów. Replikę takich przesłon tutaj zamontowaliśmy.

– W pomieszczeniu swobodnie buszują dzieci.

– Ważna jest funkcja dydaktyczna Izby Kucharki. Pozwalamy zwiedzającym dzieciom zobaczyć łóżko z bliska, zaścielić, porównać z kanapą, na jakiej śpią w domu. Przy łóżku postawiliśmy kosz z ubrankami dla maluchów, uszytymi według wzorów XVIII wiecznych, nasza najmłodsza publiczność może je wziąć do ręki a nawet przymierzyć.

– Wnętrze jest kompletnie urządzone?

– Pomieszczenie jest symbolem izb kucharek w Gdańsku w domach o pewnej zamożności. Otwierając je daliśmy sygnał. Nasze badania i poszukiwania trwają. Będziemy starali się uzupełniać wyposażenie o dalsze elementy. Mamy nadzieję, że znajdą się kolejne inwentarze służby, które staną się inspiracją do kontynuacji działa i że dzięki temu coraz więcej będziemy dowiadywać się na temat życia ubogich warstw gdańskiego społeczeństwa.

Rozmawiała: Katarzyna Korczak

NG WP_20150124_14_03_12_Pro

Zdjęcia: Arch. Domu Uphagena, Oddziału Muzeum Historycznego Miasta Gdańska

Pozytywna energia

pelIowski sm MG_0004

Fot. M. Zarzecki

Rozmowa z Gerzegorzem Pellowskim, współwłaścicielem Piekarni – Cukierni „Pellowski”, rodzinnej firmy rzemieślniczej działającej od 1922 roku, członkiem Cechu Piekarzy i Cukierników w Gdańsku, członkiem Zarządu Pomorskiej Izby Rzemieślniczej Małych i Średnich Przedsiębiorstw, uhonorowanym Medalem Mściwoja II w 2009 roku i Szablą Kilińskiego w 2014 r.

– Trzyma pan linię.

– Intensywnie jeżdżę na rowerze. Gdy byłem młodszy dużo biegałem, jeździłem konno i na motorze, to mi dawało ogromną satysfakcję. Przestałem, jak się ożeniłem, doszły obowiązki, małe dzieci, żona bardzo dobrze gotuje i wtedy zacząłem poważnie przybierać na wadze. Jak to się mówi, po trzydziestce zaczynają lecieć obwody i tak było ze mną. Ważyłem 90 kilogramów, kołnierzyki nr 42, spodnie mi się przecierały na udach i to się odbiło negatywnie na zdrowiu, miałem złe wyniki, fatalnie się czułem. Do tego piwko, papierosy, czego się teraz bardzo wstydzę, odrzuca mnie od dymu. Z dnia na dzień: zastosowałem się do zaleceń lekarza, przestałem palić, prawidłowo się odżywiałem. Zjechałem 20 kilogramów, od tego czasu ważę równo 70, katalogowo. Jazda na rowerze wyczynowym w terenie wciągnęła mnie, to jest sport, przy uprawianiu którego dużo się dzieje, a ja to bardzo lubię. Uczestniczę w różnego rodzaju kolarskich zawodach, w których startują zarówno zawodowcy, jak i amatorzy. I tak to trwa.

– Sport daje panu kondycję i zdrowie.

– Świetnie się czuję i to jest dla mnie siła napędowa do pracy. Jestem pełen pozytywnej energii. Bardzo jest ważne, żeby – oprócz pracy – mieć pasję.

– Pieczywo sprzedawane w dużych sklepach, tanie, nie znaczy dobre, cieszy się powszechnym popytem.

– Przez ostatnich 20 lat bardzo dużo się w branży piekarniczej działo, następuje ogromna komasacja, piekarstwo tradycyjne, stare technologie, receptury, znikają. Zaczyna być to wypierane przez produkty piekarsko pochodne. Konsument, kupując towar, kompletnie nie myśli o żołądku, żyje chwilą, cieszy się dobrą ceną i nieźle wyglądającym produktem. Przez lata obserwuję i widzę, że zaczyna nam rosnąć pokolenie, które nie rozumie smaku. Mamy dzisiaj na rynku bardzo dużo słodyczy, ale ja uwielbiam to, czym zajadałem się w dzieciństwie. W wieku kilkunastu lat chodziłem na Halę Targową do pani Ady i brałem, na „krechę”, tata potem płacił, „Prince Polo”, ich smak mam w pamięci do dzisiaj. Podobnie miłe wspomnienia wywołują we mnie:: „Michałki”, „Ptasie mleczko”, „Torciki Wedlowskie”. Jak ktoś u nas w firmie ma imieniny, kupujemy mu w prezencie coś z tego, bo to nasze smaki, polskie produkty. Teraz dzieci żyją globalnie i jedzą na przykład „Milkę”, a mnie szlak trafia, bo produkty „E. Wedla” są o wiele lepsze.

– Za bardzo pędzimy?

– Tempo życia jest tak duże, że mamy coraz mniej czasu na szukanie, tylko idziemy do marketu raz, dwa razy w tygodniu, robimy zakupy na cały tydzień, często nie zastanawiamy się co kupujemy. Mnie się wydaje, że ginie w nas celebracja zakupów. Ale widzę grupę ludzi dobrze wykształconych, są to: profesorowie medycyny, sędziowie, mecenasi, którzy z rodzinami, w sobotę rano, przyjeżdżają do Śródmieścia. Kupują produkty dobre, świeże, u swoich stałych dostawców. Idą do piekarza po pieczywo, potem na Halę Targową po warzywa, owoce, kalafiory im wystają z siatek i schodzą na dół po mięso, wędliny. Potem przyjdą do mnie na kawę, usiądziemy, porozmawiamy. Oni ogromną wagę przywiązują do zakupów, sięgają po produkty najmniej przetworzone i wiedzą, jak zdrowo się odżywiać. Według mojej oceny, liczba tych osób się powiększa.

– Lista członków Cechu Piekarzy i Cukierników w Gdańsku kurczy się.

– To jest bardzo smutne. Przed transformacją w Cechu było około stu członków, dziś jest nas czterdziestu jeden. Na przestrzeni dwudziestu pięciu lat walki o przetrwanie, w pogoni za zyskiem, przy cięciu kosztów, niestety, te zakłady, które nie inwestują, nie posuwają się do przodu, nie wytrzymują. To jest proces, który zachodzi w całej Europie, komasacja produkcji przesuwa się w stronę ogromnych zakładów przemysłowych. Powodów tego zjawiska jest bardzo dużo, jednym z nich jest brak następców.

– Pana piekarnia była jedyna na Podwalu Staromiejskim, teraz co drugi sklep na tej ulicy handluje pieczywem.

– Piekarń produkujących ubywa. Sklepów tej branży jest coraz więcej, ale one pojawiają się i znikają. Za komuny o tym, co i gdzie można sprzedawać, decydował urzędnik, to nie było dobre. Teraz wybiera konsument, jeśli towar jest dobry, kupi, jak nie, nie kupi. Najlepszym sprawdzianem jest rynek.

– Pojawiła się moda na pieczenie chleba w domach.

– Powiem na przykładzie pani architekt, która dla nas projektuje. Zwróciła się do mnie: „Panie Pellowski, dałby mi pan trochę kwasu chlebowego.” Spytałem:„A po co to pani?” A ona się zwierzyła, że próbowała piec chleb w domu, ale rodzina się z niej śmiała, że wyszły cegły. Mówię: „Pani Olgo, nie lepiej kupić?” A ona: „Nie, moja babcia piekła chleb, moja mama piekła chleb i ja też będę piekła chleb.” I krótko ją przeszkoliłem jak sprawić, żeby chleb był pulchny, bo kwas chlebowy nie uratuje wyrobu, jeżeli nie będą przestrzegane pewne zasady. I ona dwa razy do roku, na święta, piecze chleb.

– Zagrożenie dla piekarzy?

– Wprost przeciwnie, uważam to za zjawisko pozytywne i wychodzę temu naprzeciw. W nowym kompleksie, jaki wybudowałem na Olszynce, otwarcie przewiduję wiosną 2015 roku, przy kawiarni będzie działać mała piekarenka. W kuchni wybudowaliśmy kaflowy piec chlebowy, tak zwany piersiowy, opalany drewnem, w którym wypiekać będziemy chleb i bułki. Chleb – na oczach klientów kawiarni – będzie garował na deskach i trafi do pieca. Urządzenia udostępnimy od czasu do czasu uczestnikom ogólnodostępnych warsztatów pod nazwą: „Każda mama piecze sama”. Pierwszy termin szkolenia – przed przyszłoroczną Wielkanocą, serdecznie zapraszam.

W innej sali ustawiamy – wykonywane na nasze zamówienie – urządzenia, które niegdyś używano w piekarniach, jako eksponaty. Są wśród nich kopie tak zwanych bajt – drewnianych stołów z półokrągłą dzieżą – do wykonywania różnych czynności manualnych. Na bajtach ciasto się werkowało, to znaczy toczyło z niego kule, następnie lęgowało, czyli wydłużało i formowało bochenki. W tymże stole, wewnątrz, wyrabiano ręcznie kwas chlebowy. Powiesiłem w tym pomieszczeniu obraz, namalowany przez zaprzyjaźnionego artystę, przedstawiający naszą rodzinę w strojach starogdańskich nad brzegiem Motławy, nieopodal Żurawia.

– Wraz z zamykaniem małych, nierentownych piekarń rzemieślniczych, znikają stare maszyny.

– Pomysł na rozwiązanie problemu mam prosty. W obiektach na Olszynce przewidziałem miejsce i na zabytki. Tworzymy Izbę Pamięci Piekarstwa. Jest tam już maszyna polskiej produkcji, w której się miesiło ciasto, tak zwana miesiarka, kupił ją tata w 1968 roku, gdy nasza piekarnia, wcześniej przez państwo odebrana, ogołocona z urządzeń, wróciła do rodziny. Umieściliśmy tam także druciane kosze do pieczywa, służące nam w czasie strajków sierpniowych w latach 80. do przewożenia chleba dla robotników do Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Na początku lat 90. właścicielka cukierni „Warszawianka” przy ulicy Łagiewniki w Gdańsku, odchodząc na emeryturę, zadzwoniła do mnie, pytając, czy nie kupiłbym od niej maszyny do lodów. Jak mi powiedziała, że rezygnuje, kupiłem od niej całą cukiernię. W lokalu uruchomiliśmy sklep. Było tam też bardzo ciekawe urządzenie do mieszania ciasta z okresu międzywojennego, które poddaliśmy renowacji i ustawiliśmy jako eksponat. Kolekcja się powiększa.

– Co to za relikty przeszłości zawiera stojąca w hallu gablota?

– Są to przedmioty wykopane w trakcie budowy obiektu. A trzeba wiedzieć, że w tym miejscu na Olszynce w latach 20. było bajoro i wysypywano do niego popiół i śmiecie ze Śródmieścia. Odnaleźliśmy i wyeksponowaliśmy różne drobne, ładne, przedmioty – buteleczki od perfum, lekarstw, płynów do dezynfekcji ust oraz przypraw do zup, kapsle i zamknięcia do butelek, foremki do pierników, klucze, reklamy, kałamarze, łyżki, sygnet, orzeł polski z czapki wojskowej i in. Są też znaczki: niemiecki ze swastyką jakiegoś klubu sportowego, mosiężny klubu kajakarskiego, pocztowy z trąbką i herbem Gdańska. Cennym znaleziskiem jest reklama istniejącej do dziś, niemieckiej firmy ubezpieczeniowej, Iduna Germania, którą założyli rzemieślnicy. Wykopalisk jest znacznie więcej, wyeksponowaliśmy najciekawsze.

– Tak dużego i nowoczesnego kombinatu, jaki tworzy pan na Olszynce, nie ma na Wybrzeżu.

– Przenosimy do nowej siedziby całą produkcję. Już teraz działają tu biura. I pokój dla gości, który wyposażyłem w dzieła sztuki, rodzinne zdjęcia i pamiątki. Ten obraz olejny, z widokiem Gdańska, z gabinetu księdza prałata Henryka Jankowskiego, dostaliśmy od jego rodziny w dowód wdzięczności po odsłonięciu pomnika przed Bazyliką św. Brygidy. Dedykacja brzmi: „Kochanym przyjaciołom, Katarzynie i Grzegorzowi Pellowskim, składamy serdeczne podziękowania za okazane serce, zrozumienie, za wieloletnią pomoc, wsparcie fizyczne, psychiczne oraz materialne naszemu nieodżałowanemu Bratu, Wujkowi, Szwagrowi, księdzu prałatowi Henrykowi Jankowskiemu”. Umieściłem tu, przyznany mi w 2009 roku Medal Księcia Mściwoja II „za rozwijanie i upowszechnianie najpiękniejszych tradycji dawnego gdańskiego piekarnictwa oraz bezinteresowne zaangażowanie w sprawie edukacji młodzieży”. Na ścianie wisi moja karykatura narysowana przez Mariana Kołodzieja, którą wykupiłem na aukcji charytatywnej. Jest Szabla im Jana Kilińskiego, najwyższa rzemieślnicza Odznaka Honorowa za zasługi dla rzemiosła, którą w ostatnim czasie otrzymałem.

– Pana firma rodzinna jest odbiciem dziejów polskiego piekarstwa, wpisanych w historię Polski.

– Przetrwanie nie było łatwe, często okupione i zdrowiem i życiem. W pod koniec lat 40. władze komunistyczne gnębiły ojca, tak, jak i innych rzemieślników, coraz większymi dopłatami do podatków, tak zwanymi domiarami i kontrolami, urzędnikom towarzyszyli milicjanci z karabinami, którzy na czas „pracy” zakuwali tatę w kajdanki. Ojciec postanowił uciec z Polski do Szwecji, w 1949 roku, wraz z pięcioma kolegami, ukrył się na barce z węglem. Na Zatoce Gdańskiej barkę zatrzymał okręt patrolowy Wojsk Ochrony Pogranicza, uciekinierów przewieziono do aresztu śledczego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku przy ul. Kurkowej, do więzienia przy ul. Okopowej w Gdańsku, następnie do więzienia Urzędu Bezpieczeństwa w Starogardzie Gdańskim. Wszyscy, w tym ojciec, podczas śledztwa, torturowani, jednego z towarzyszy ucieczki zakatowano na śmierć.

Tata mój spędził dwa lata w więzieniu i na robotach, mógł nie wrócić. W 2007 roku zadzwonił do mnie prokurator i zapytał, czy Józef Pellowski to był mój tata. Potwierdziłem, wezwano mnie, jako świadka, do prokuratury Instytutu Pamięci Narodowej w Gdyni. Dowiedziałem się, że rodzina zamordowanego kolegi ojca z barki, której ujawniono akta sprawy ucieczki, natrafiła na nasze nazwisko. Odnaleziono oprawcę, Kazimierza W., miał wtedy 85 lat, mieszkał w Świnoujściu, nie stawił się na rozprawę, przesłuchiwany na miejscu, twierdził, że niczego nie pamięta. Ja się w na tej rozprawie popłakałem. Pytano mnie, co tata opowiadał na temat swojego pobytu w więzieniu, jak był przesłuchiwany i torturowany. Relacjonowałem i przeżywałem wszystko od nowa.

– Państwo Pellowscy działają na rzecz miasta.

– Bycie piekarzem w trzecim pokoleniu zobowiązuje, żeby, oprócz pieczenia chleba, robić coś więcej. Prowadzimy z żoną i całą rodziną różnego rodzaju akcje pomocowe. Wspieramy na stałe swoimi wyrobam iDom Pomocy Społecznej Sióstr Pallotynek w Sobieszewie, jeździ tam żona z córką. Angażujemy się w mniejsze pomocowe przedsięwzięcia. Sporo czasu poświęcam samemu rzemiosłu. Udało nam się, wspólnie z kolegami, uruchomić pierwszą w Polsce szkołę rzemieślniczą – Pomorskie Szkoły Rzemiosł – przy ulicy Sobieskiego w Gdańsku – Wrzeszczu. To jest ogromny sukces. Szkoły rzemieślnicze wcześniej działały, ale, po utworzeniu gimnazjów i liceów zawodowych, władze oświatowe odeszły od typowego kształcenia zawodowego. Ten duży błąd natychmiast wyłapaliśmy i poszliśmy własną drogą. Obecnie w województwie pomorskim mamy dwie takie szkoły, druga jest w Wejherowie, bardzo dobrze prowadzona przez miejscowy Cech Rzemiosł Różnych. Jestem członkiem Zarządu Pomorskiej Izby Rzemieślniczej Małych i Średnich Przedsiębiorstw, więc mam wpływ na to, co się dzieje w województwie. Wchodzę też w skład Zarządu Związku Rzemiosła Polskiego, którego siedziba mieści się w pałacu naprzeciwko ministerstwa zdrowia przy ulicy Miodowej w Warszawie. Jesteśmy jedyną organizacją pracodawców w Polsce tak dobrze zorganizowaną, podstawowy szczebel znajduje się w mieście, potem izba, następnie związek w Warszawie, bardzo mocna struktura. Skalę odda to, że jako rzemiosło, należymy do komisji trójstronnej przy premierze.

– Szczególny wkład ma pana rodzina w budowę pomnika księdza prałata Henryka Jankowskiego.

– Byłem inicjatorem przedsięwzięcia z racji tego, że w pewnym okresie była to osoba w Gdańsku bardzo znacząca. Ksiądz prałat był filarem całej naszej Solidarności, ogromnie wspierał ją w momentach krytycznych poprzez msze, spowiedź, organizowanie pomocy dla strajkujących robotników, podnosił na duchu i dzięki temu ruch wolnościowy przetrwał. Lech Wałęsa mówił wielokrotnie, że bez księdza prałata nie byłoby Solidarności i nie byłoby też Lecha Wałęsy. Ja z tatą codziennie rozmawialiśmy, słuchaliśmy Wolnej Europy, kiedy mówiło się o wkroczeniu wojsk radzieckich, o tym nie wolno zapominać, zdawałem sobie sprawę z zagrożenia. Tata zmarł w 1989 roku, zabrakło mi jego wsparcia w momencie transformacji. Trzymałem się blisko księdza prałata, bo tam była informacja z pierwszej ręki, obiektywna, ona mnie podtrzymywała, będąc blisko księdza, miałem poczucie komfortu, że wiem, co się naprawdę w Polsce dzieje.

Ksiądz w ostatnim okresie swojego życia i po śmierci, był marginalizowany przez polityków, władze. Zaproponowałem prezydentowi Pawłowi Adamowiczowi żeby na Skwerze im. ks. prałata Henryka Jankowskiego postawić pomnik kapelana Solidarności. Pomysł spotkał się z wielką aprobatą, zawiązaliśmy społeczny komitet, zebraliśmy pieniądze i wspólnym wysiłkiem przedsięwzięcie zrealizowaliśmy. O tym, że był to dobry pomysł świadczy fakt, że przy pomniku codziennie stoją świeże kwiaty. Ksiądz cały czas żyje w pamięci mieszkańców.

– Ufundował pan dzwon do karylionu na wieży Ratusza Głównego Miasta poświęcony pana ojcu, Józefowi Pellowskiemu.

– Możliwość, żeby mieć własny dzwon, zdarza się raz na pięćset lat, nie skorzystać z takiej okazji byłoby niewybaczalnym błędem. Osoby, które stać na finansowy wkład, powinny brać udział w tego typu inicjatywach, dzięki którym miasto staje się ciekawsze. Jako rzemieślnicy w Bazylice Mariackiej, po lewej stronie Ołtarza Głównego, mamy swoje piękne, pozłacane, epitafium, sfinansowaliśmy też Drogę Królewską w tej świątyni, ufundowałem jedną ze stacji.

Katarzyna Korczak

 

 

 

Serce i dobra wola – tylko trzeba chcieć…

panie 2 fot_J_Wikowski  DSC06246

Danuta Znamierowska i Anna Makilla uhonorowane Złotymi Odznakami Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk” podczas obchodów jubileuszowych w Dworze Artusa. Fot. Janusz Wikowski

Rozmowa z Danutą Znamierowską, dyplomowaną pielęgniarką, wiceprzewodniczącą Komisji Zdrowia i Opieki Społecznej Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk”

– Pani działalność w Komisji Zdrowia i Opieki Społecznej Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk” nie jest dziełem przypadku.

– W rodzinnym domu nigdy nie spotkałam się z agresją, jako mała dziewczynka byłam wrażliwa na zło, niesprawiedliwość w otoczeniu. Opiekowałam się pieskiem, zbierałam i leczyłam poranione ptaki. Wcześnie pojawiły się u mnie zadatki, by pełnić humanitarny zawód. Widziałam siebie w roli pielęgniarki tym bardziej, że siostra i kuzynki wybrały ten zawód, w rodzinie było kilkoro nauczycieli – społeczników. Uczyłam się w liceum ogólnokształcącym poza miejscem zamieszkania, korzystałam z kwatery prywatnej, internatu. Sam człowiek był i musiał wiedzieć, co jest dobre, a co złe.

– Wcześnie nauczyła się pani samodzielności.

– Bardzo pomogło mi to w pracy, żeby wziąć odpowiedzialność za innych, trzeba poradzić sobie z własnymi problemami. Nie przypuszczałam, jak ciężki i odpowiedzialny jest ten zawód, dopiero zetknięcie z rzeczywistością na praktykach dało mi dużo do myślenia, tym bardziej, że trafiłam do szkoły pielęgniarskiej o profilu psychiatrycznym. Interesowała mnie psychologia, chciałam iść na studia w tym kierunku, choroba mamy uniemożliwiła mi realizację planów. W 1970 roku przyjechałam do Gdańska i zaczęłam pracować jako pielęgniarka na oddziałach: Chirurgicznym, Neurochirurgicznym, Pediatrycznym ówczesnej Akademii Medycznej w Gdańsku. Po ponad dziesięciu latach przeszłam do Przychodni Rejonowej przy ul. Kaletniczej w Gdańsku.

– Zawód, czy społeczna misja?

– Najważniejsze jest całkowite poświęcenie choremu, dyscyplina, precyzja, zawodowa uczciwość, wykazanie się pełną psychiczną i fizyczną sprawnością. Już w pierwszych miesiącach pracy wrzucono mnie na głęboką wodę. Pełniłam nocne ostre dyżury na chirurgii. Sama musiałam trzydzieściorgu pacjentom zrobić zabiegi na czas, nie tylko zmierzyć temperaturę, czy ciśnienie, ale dopilnować, czy opatrunek nie mokry, jeśli były bilanse diurezy, wszystko notować, podejmować szybkie decyzje. Przygotowywałam i zawoziłam chorych windą na salę operacyjną. W pierwszych latach 70. nie było sal pooperacyjnych, wszyscy pacjenci leżeli razem, przychodziły całe rodziny i musiałyśmy pilnować, żeby nie nakarmili ojca, matki, czymś, co zaszkodzi. To była szkoła życia.

– Pacjent oczekuje dobrego słowa.

– Ważne jest, żeby pracę polubić, wiedzieć, że pacjent jest najważniejszy, bo zarobki zawsze były niskie. Były momenty, że nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Jak już nie było sił, mówiłam do siebie: „wytrwaj, wyobraź sobie, że to ktoś z najbliższej rodziny, każdego trzeba tak samo obsłużyć, być oddanym dla niego.” Na dziecięcej endokrynologii miałam do czynienia między innymi z dziećmi chorymi na cukrzycę, przydały się doświadczenia z dorosłymi. Mali pacjenci są szczególnie wrażliwi na ból, żeby zrobić zastrzyk, podłączyć kroplówkę, potrzeba zdobyć ich zaufanie. Dziewczynka w nocy bała się, siedziała za szybą, wzięłam ją do dyżurki, porozmawiałam, do innej małej pacjentki nie przyszła mama, płacz. Nie można nikogo faworyzować, trzeba reagować odpowiednio.

Po przejściu do pracy w przychodni przy ul. Kaletniczej zaczęła pani działać w Stowarzyszeniu „Nasz Gdańsk”.

– Pracowałam jako pielęgniarka zabiegowa, potem środowiskowa – z dorosłymi i z dziećmi. Odwiedzałam rodziny w domach na terenie Głównego Miasta. Poznałam bliżej i zaprzyjaźniłam się z przemiłą, nieżyjącą już, niestety, panią Dobrochną Michel, której robiłam zastrzyki, a potem ona, jako artysta plastyk, włączyła się w naszą działalność charytatywną, przygotowując wystrój sal na spotkania. Jej mąż, inż. arch. Stanisław Michel powiedział, że przydałabym się w Stowarzyszeniu, od dawna widział potrzebę zajęcia się w Śródmieściu ludźmi starszymi, myślał o założeniu klubu seniora. Pracując w przychodni na Kaletniczej współpracowałam z działającą tam wtedy komórką Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, chodziłam do rodzin na interwencje, widziałam dużo potrzeb w środowisku. I tak w 2000 roku, razem z Anna Makillą – Puczką i Barbarą Tułodziecką – Stangel, założyłyśmy Komisję Zdrowia i Opieki Społecznej przy Stowarzyszeniu „Nasz Gdańsk”, która ściśle współpracowała z lokalnym MOPS. Nieco później dołączyły do nas: lek. med. Anna Kit – Bieniecka, obecna przewodnicząca i Helena Korzeniowska, także do dziś pracująca z nami.

– Kiedy komisja wkraczała do akcji?

– Zdarzało się, że w rodzinie umarł ojciec, albo matka, albo, co w tym czasie było częste, rodzice wyjechali do pracy za granicę i dzieci zostawały pod opieką babć. Matka, ojciec, tylko czasem wspierali finansowo swoje dzieci, które czuły się zawsze niepełnowartościowe, potrzebowały akceptacji w grupie. Bywało, że wnuczce, wnukowi, urosły stopy i babcia nie miała za co kupić trampek, wszyscy żyli z jednej emerytury. MOPS w takich sytuacjach dawał zapomogę, ale jednorazową. Doszliśmy do wniosku, że trzeba co dzień tym rodzinom pomagać, żeby miały co jeść, co na siebie włożyć itp. W działalność włączyły się wszystkie komisje Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk”. Nawiązywaliśmy kontakty z okolicznymi szkołami, bardzo aktywnie współpracowaliśmy ze Szkołą Podstawową nr 50 przy ul. Grobla IV.

– Nie było wtedy grantów dla organizacji pozarządowych.

– Zaczęliśmy pozyskiwać sponsorów, którzy dostarczali: produkty żywnościowe, odzież, zabawki, książki itp. do paczek. Wszyscy, do których zwracaliśmy się, byli otwarci, tym bardziej, że niektórzy kupcy, przedsiębiorcy, działali w naszym Stowarzyszeniu. Odpowiadano na hasła: zbieramy książki, zabawki, ubrania. Najbardziej hojny, uczynny, który nigdy nas nie zawiódł, był Ryszard Grzesik, kupiec z Hali Targowej, dawał najlepszej jakości owoce, często sam je przywoził. Włączały się najróżniejsze lokalne społeczności, począwszy od grup gimnastycznych, na naszych sąsiadach skończywszy. Ten przekazał ubranka po dzieciach, inny ofiarował nieużywany wózek dziecięcy dla samotnej matki. Wśród darczyńców znaleźli się przedstawiciele polonii kanadyjskiej. Lista jest długa, wszystkim jesteśmy bardzo wdzięczni.

– Trzeba wiedzieć komu, co i jak dać.

– Potrzeby określaliśmy w rozmowach z lekarzami, pracownikami socjalnymi MOPS i paniami świetliczankami w szkołach. Dzieci otrzymywały, na przykład na Dzień Dziecka, na święta, paczki z ubraniami, słodyczami, mlekiem, odżywkami, maskotkami. Organizowaliśmy zabawy, loterie, konkursy, zawody, wycieczki, szczególnie zapisał się w pamięci wypad do ZOO, odbywały się wyjazdy młodzieży na wakacje, na przykład nad jezioro Mausz. Były wśród naszych podopiecznych dzieci niepełnosprawne, w tym dwoje na wózkach z porażeniem mózgowym. Weszliśmy z działalnością na dziecięcy oddział onkologii, chirurgii do Szpitala Wojewódzkiego im. Mikołaja Kopernika w Gdańsku. Urządzaliśmy dla chorych dzieci Mikołaje, zanosiliśmy paczki, występował zespół Aksamitki ze Szkoły Podstawowej nr 57, organizowaliśmy konkursy wiedzy o Gdańsku z nagrodami książkowymi, nasz kolega ze Stowarzyszenia, Andrzej Furmaga, podarował małym pacjentom dwa aparaty fotograficzne.

– Serce i pomoc okazywaliście i okazujecie seniorom.

– W Śródmieściu żyje wielu starszych ludzi, miejscem ich spotkań była przez długi czas świetlica Szkoły Podstawowej nr 50. Mieszkańcy z przyjemnością wychodzili z domów, ładnie się ubierali. Spotykaliśmy się na opłatkach, na Walentynkach dzieci wręczały uczestnikom serduszka z napisem: „Z najlepszymi życzeniami od przybranej wnuczki”. Z Anną Makillą przygotowywałyśmy stosy kanapek. Zawsze wielkim wydarzeniem był udział w spotkaniach wspaniałej aktorki, Haliny Słojewskiej, która recytowała poezję. Wtedy myśleliśmy o stworzeniu Śródmieściu Klubu Seniora, niestety, nie znaleźliśmy lokalizacji. Na Długim Targu przestał działać KMPiK, gdzie ludzie starsi chętnie się spotykali i czytali gazety.

– Mieszkańcy pamiętają, jak członkowie Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk” kwestowali na Drodze Królewskiej na rzecz szkół, które ucierpiały na skutek powodzi.

– Najbardziej poszkodowane były dwie szkoły na Oruni i jedna na Olszynce. Jest to teren bardzo ubogi, niektóre rodziny mieszkały na działkach, które zostały doszczętnie zalane i nie miały gdzie się podziać. Zrobiliśmy plan kto i gdzie będzie z kwestą chodził, wypożyczyliśmy puszki z PCK, uzyskaliśmy pozwolenie od miasta. Zbierali pieniądze wszyscy nasi członkowie, każdej szkole przekazaliśmy po prawie 2 tysiące złotych.

– Mijają lata, zmieniają się realia, a potrzeby ludzi ubogich, samotnych, chorych, są nadal.

– Od czasu, gdy pracownicy socjalni opuścili przychodnie zdrowia, osoby starsze, potrzebujące pomocy, przestały mieć łatwy dostęp do świadczeń, nie każdy może dotrzeć do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej przy ul. Powstańców Warszawskich. Brakuje geriatrów, lekarze pierwszego kontaktu mają zbyt wielu pacjentów, żeby zajmować się dłużej osobami w podeszłym wieku. Zaczęliśmy organizować prelekcje, pogadanki na temat zdrowia, na przykład o nadciśnieniu, o chorobach onkologicznych, przyjmowane są z dużym zainteresowaniem. Lekarze dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem bezpłatnie w wolnym od pracy zawodowej czasie.

Nie ma już konieczności, żeby starsze osoby zbierały się w szkołach, są inne formy, powstało dużo klubów seniora. Pojawiają się nowe formy spotkań, na przykład Dni Sąsiadów, z których mieszkańcy, w tym samotni, wykluczeni z czynnego życia, chętnie korzystają, nawiązują kontakty, które później kontynuują.

Anna Makilla podpatrzyła, że w Sopocie seniorzy spotykają się w kawiarniach i już kolejny rok, w porozumieniu z kawiarniami w Śródmieściu, rozdajemy emerytom i rencistom „Karty dla Seniora”, upoważniające do zakupu kawy, albo herbaty za symboliczną cenę.

– Ktoś powie, że są organizacje, instytucje, powołane do pomocy.

– Tam są bariery, nie zawsze możliwe do pokonania. Poza tym, nie wszyscy potrzebujący wiedzą do kogo i po co można się zwrócić. Trzeba patrzeć i widzieć tych, którzy sobie nie radzą. Potrzeby były, są i będą. Każdy może w takim, czy innym zakresie, komuś pomóc. Obserwuję, że w kamienicach, blokach, gdzie lokatorzy się znają, jest pomoc sąsiedzka. Ludzi dobrej woli nie brakuje, można do nich dołączyć i współpracować, tylko trzeba chcieć.

Rozmawiała Katarzyna Korczak

panie 4 fot_J_Wikowski  DSC06254

Danuta Znamierowska i Anna Makilla w gronie odznaczonych. Fot. Janusz Wikowski

 

Paweł Skałuba: Śpiewać i być partnerem na scenie

pawel_skaluba_prywatne_001

Na zdjęciu Paweł Skałba. Fot. z archiwum Pawła Skałuby

Rozmowa z Pawłem Skałubą, solistą Opery Bałtyckiej, odtwórcą partii w Cavaradossiego w spektaklu „Tosca”.

– Po raz pierwszy wystąpi pan w roli Cavaradossiego.

– Tak, cieszę się, że dyrektor Marek Waiss zwrócił się do mnie z propozycją. Doszedłem do wniosku, że przyszedł odpowiedni moment, abym zmierzył się partią. W tym wieku i po zaśpiewaniu: „Madame Butterfly” i „Cyganerii” Pucciniego, „Tosca” jest kolejną pozycją tego kompozytora do zaśpiewania teraz dla mnie.

– Jaka jest w pana odczuciu ta opera?

– Piękna i trudna z takiego powodu, że jest bardzo popularna, każdy dźwięk ludzie – chodzący do teatru, słuchający muzyki w czasach, kiedy dostępne są najlepsze nagrania –  znają. Jest to dla mnie wyzwanie.

– Dobrze się pan czuje w przedstawieniu jako Cavaradossi?

– Tym razem ja ginę, trup ściele się gęsto. Bardzo mi odpowiada spektakl pod względem reżyserii. Nie ma zbędnych rekwizytów, jest czysto, ascetycznie, wszystko to podkreśla najważniejsze – muzykę i osobowość tytułowej bohaterki, jej nieszczęście, bo tematem, motorem zdarzeń w spektaklu jest Tosca, która tworzy postać naturalną, prostolinijną.

– Więcej o pana postaci.

– Cavaradossi nie jest tylko i wyłącznie amantem zakochanym w śpiewaczce. Jest artystą malarzem wielbiącym również samego siebie. I Tosca nie jest dla niego spełnieniem wszelakich marzeń, jak to zazwyczaj w spektaklach tej opery widzimy. Bohater z Toscą, piękną kobietą, są razem, ale, nie mniej ważny, niż wątek miłosny, jest romantyczny, patriotyczny stosunek Cavaradossiego do polityki.

– Na premierze pana sceniczną partnerką będzie Katarzyna Hołysz.

– Kasia, na scenie jest bardzo plastyczna, jest  fantastycznym partnerem, co ja uwielbiam w niej, do tego pięknie śpiewa. Scena żyje wtedy, kiedy partneruje się komuś  i ten ktoś to oddaje. Jeżeli tylko staje się i śpiewa, chodzi z kąta w kąt, bo tak reżyser kazał, to, żeby ktoś nie wiem jak zaśpiewał, mnie to nie ekscytuje.

– Kolejny partner w spektaklu to Leszek Skrla w roli Scarpi.

– Od lat w wielu spektaklach z Leszkiem się spotykamy i nie na jednej scenie, nie tylko w Gdańsku, sama przyjemność wspólnego śpiewania i grania. Również w tej roli wystąpi Mikołaj Zalasiński, który właśnie zaśpiewał w premierze „Tosci” w Norymberdze i przyjeżdża teraz do nas.

– Od roku jest pan również solistą w Teatrze Wielkim w Łodzi.

– Namawiano mnie dwa lata, zgodziłem się, śpiewałem i śpiewam na tej scenie wiele spektakli – „Carmen”, Traviatę”, „Madama Butterfly” i in. Z tego powodu musiałem na pewien czas zrezygnować z pracy pedagogicznej w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku, byłem asystentem prof. Floriana Skulskiego. Uczenie jest fantastyczne i mnie to cieszy, studenci utrzymują ze mną kontakt. Jestem na takim etapie kariery, że trzeba jak najwięcej śpiewać.  Myślę jednak o powrocie na uczelnię.

– Na uczelni pisze pan pracę doktorską.

– Mówi się o tenorach wagnerowskich, a ja udowadniam, że jest tenor moniuszkowski i ja nim jestem. Piszę pracę na podstawie dwóch partii: Stefana i Jontka, które śpiewam na wielu scenach.

– Nowe nagrania?

– Przed chwilą miałem telefon od wytwórni DUX, w sierpniu 2014 roku, wraz z trzema innymi śpiewakami, wezmę udział w sesji nagraniowej pieśni Johanna Gottlieba Goldberga, która odbędzie się w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach.

Rozmawiała Katarzyna Korczak

Halina Winiarska. Heroina bez patosu

Halina Winiarska 2

Halina Winiarska – wybitna aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna.

W sierpniu 1980 r. występowała wraz z grupa aktorów dla strajkujących robotników w Stoczni Gdańskiej, pełniła funkcję przewodniczącej Komitetu Zakładowego „Solidarności” w Teatrze Wybrzeże, brała udział w koncertach poetyckich w kościołach w czasie stanu wojennego – Halina Winiarska, wybitna aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna.

Halina Winiarska wspomina stan wojenny: „Byłyśmy na drugim piętrze, pilnowało nas Wojsko Polskie, a my dla żołnierzy spuszczałyśmy na sznurkach w termosie gorącą herbatę, oni do góry nam podawali karteczki z informacjami, co się dzieje, radia nie miałyśmy. Absolutna komitywa”. 

Rozmowa z Haliną Winiarską, wybitną aktorką teatralną, filmową i telewizyjną.

– Wielkiej klasy aktorka, klasyczna uroda, zniewalający głos, dystans w grze, elegancja, głębokie zrozumienie tekstu, ucieleśnienie scenicznego ideału.

– Byłam, byłam! Teraz już nie, bo to nie zostaje. Ten rozdział życia mam za sobą. We właściwym momencie podjęłam decyzję, przestałam grać na scenie, w porę opuściłam żaluzje. Nie lubię, nie mogę wspominać, nie sprawia mi to przyjemności, raczej się zmagam z pamięcią. Zresztą – od takiej strony – nigdy do roli nie podchodziłam, nie przywiązywałam wagi ani do wyglądu, ani do postawy specjalnej, tego ani nie szukałam, ani się nie dokopywałam. Ja raczej doszukiwałam się sensu w samym tekście i to było zawsze najważniejsze, żeby go dobrze pojąć i jasno, klarownie powiedzieć. Nawet sobie niedawno pomyślałam, że gdyby ktoś teraz zaproponował mi rolę, nie wróciłabym na scenę. Jedyną rzeczą, której nigdy bym się nie wyrzekła, jest poezja, to mi daje pełną satysfakcję, to lubię i chcę robić.

– Występowała Pani na scenach w Nowej Hucie, Białymstoku, Rzeszowie, Zielonej Górze, Poznaniu, by wreszcie w 1966 na stałe związać się z Teatrem Wybrzeże.

– Po przyjeździe do Gdańska na pierwszym miejscu bym postawiła sztukę „Punkt przecięcia” Paula Claudela w reżyserii Piotra Paradowskiego, której premiera odbyła się w 1968 roku na scenie kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie. Grałam z Jerzym Kiszkisem, moim mężem i świętej pamięci Andrzejem Szalawskim, wielkim aktorem, znacznie starszym od nas. Bardzo sympatyczna była współpraca z reżyserem, tekst poetycko piękny, zniewalający, mądry, szukaliśmy jeszcze pogłębienia i to sprawiało nam przyjemność, radość, wiedzieliśmy, że coś ważnego chcemy powiedzieć widowni. To było niezwykłe przedstawienie między innymi dlatego, że ogromne skróty wprowadziła nam cenzura, z którą toczyliśmy wielką wojnę. Mieliśmy tego świadomość i – kiedy nie można było wypowiedzieć słów – wzmacnialiśmy dialog, zdarzenia, wprowadzając więcej emocji. Spektakl, mimo skrótów, powstał bardzo wartościowy, publiczność odbierała go świetnie.

– Współpracowała Pani z innymi znakomitymi reżyserami.

– W Poznaniu, Zielonej Górze spotkałam się z Markiem Okopińskim, który nie był wymagający, trzeba było samemu szukać sensów różnych i on je wtedy pokazywał, przyjmował. W Gdańsku najlepiej wspominam pracę ze Stanisławem Hebanowskim, do dzisiaj go widzę, chodzącego na sztywnych nogach, z tekstami pod pachą. Był wielce wykształconym człowiekiem, filozofem, przerastał znacznie wszystkich aktorów. Ale myśmy też drwiny sobie robili z niego, wyciągaliśmy jakieś słowo, którego nie rozumieliśmy, zadawaliśmy pytania z pogranicza filozofii i on zaczynał tłumaczyć. Chodziło o to, żeby dowiedzieć się jak najwięcej i przedłużyć rozmowę i nie zaczynać od razu próby. Brał wszystkie nasze prośby poważnie, był ciągłym źródłem mądrości, wielu rzeczy można się było od niego nauczyć. Był bardzo sympatycznym człowiekiem, chociaż miał swoje zawirowania. Wiedział czego w tekście dramatycznym szukać, chociaż myśmy nie zawsze jego rozumieli, gdy chcieliśmy dociekać, był skory do objaśnień, drążenia kwestii, tematu, słowa. Jego spektakle były znaczące, bardzo dobre i wartościowe. Bardzo interesująca była praca z Zygmuntem Hubnerem, kiedy reżyserował „Ulissesa”.

– Za czasów Stanisława Hebanowskiego grała pani heroiny – Elektrę, Ifigenię, Marię Stuart, Kliteimnestrę, Helenę…

– Byłam jego ulubioną aktorką, być może repertuar nawet dobierał szukając partii dla mnie. Pewnego dnia, z przykrością, ale się przyznaje do tego, zaproponował mi rolę Fedry w dramacie Jeana Racine’ a  i ja się pierwszy raz zbuntowałam, powiedziałam: „Co, ty znowu chcesz, żebym stała jak ta pionowa belka i klepała wierszyki, które ty przetłumaczyłeś? Nie będę tego grała!”. Bardzo go uraziłam. Obraził się na mnie. Sztuka nie została zrealizowana. I od tej pory nie obsadzał mnie w ogóle. Ogromnie cierpiałam z tego powodu, oczywiście przeprosiłam go, ale to nic nie dało, był dotknięty. Miał potem kolejną ulubiona aktorkę, chociaż inna była skala tych ról. Ja już u niego nie zagrałam nic. Właściwie tak się powinno zdarzyć, ale w innej formie. Z perspektywy wciąż uważam, że, choć byłam już znudzona, zachowałam się brzydko, chociaż powiedziałam prawdę.

– Wspaniale prezentowała się Pani na tle scenografii i w kostiumach Marian Kołodzieja.

– Najpierw powstawały projekty w jego pracowni, które on traktował jako akt bezdyskusyjny, nigdy niczego nie konsultował z aktorami. Potem następowały przymiarki. On, jako jedyny projektant kostiumów, nie opuścił ani jednej miary krawieckiej. Siedział na dużym stole, z opuszczonymi nogami i patrzył bardzo pilnie,  pilnował, żeby wszystko było wykonane tak, jak zostało zaprojektowane, bez odstępstw. Każdy guziczek, pętelka, perełka, stójka, zamek, musiały być przyszyte precyzyjnie, jak chciał. Wszystkie jego kostiumy przyjmowałam, nie miał chyba ze mną kłopotów. Nie było łatwo w nich się poruszać, dużo materiału, obciążonego jeszcze perłami, metalowymi ozdobnikami. Czekaliśmy niecierpliwie na stroje Kołodzieja, żeby wreszcie zacząć w nich pracować, a dostawaliśmy je tuż przed premierą.

– Ma Pani w biografii również role lżejsze.

– Szczególnie utkwiła mi w pamięci kameralna, trzyosobowa sztuka „Droga do Mekki” Athola Fugarda w Czarnej Sali Teatru Wybrzeże z 1994 roku,  grałam z Dorotą Kolak i Andrzejem Nowińskim. Żałowaliśmy, że ją zdjęto z afisza, a stało się to dlatego, że rozpoczął się remont.

– Lubiła Pani występować na scenie Jerzym Kiszkisem, prywatnie mężem?

– Zdarzało się, że graliśmy razem, choć nie za często, myśmy do tego nie przywiązywali wielkiej wagi. Obowiązywało między nami prawo, że w domu absolutnie nigdy nie mówiliśmy o teatrze, dom, to dom.

– W sierpniu 1980 roku występowała Pani wraz z grupa aktorów dla strajkujących robotników w Stoczni Gdańskiej, pełniła Pani funkcję przewodniczącej Komitetu Zakładowego „Solidarności” w Teatrze Wybrzeże, brała Pani udział w koncertach poetyckich w kościołach w czasie stanu wojennego.

– Staszek Michalski, który wtedy był dyrektorem artystycznym Teatru Wybrzeże, niesamowite poczucie humoru miał, gdy przyszli do niego panowie, żeby zakazał aktorom uczestniczyć w tych koncertach, powiedział im: „A czego chcecie, przecież oni po łacinie to wszystko mówią i tak nikt nic nie rozumie” i przegonił intruzów, cały czas był jednak pod wielka presją. Kiedy mieliśmy koncerty w kościele, rezygnował z popołudniówki w teatrze, w której braliśmy udział, to są jego decyzje, szalenie znaczące. Raz nawet brał udział w koncercie we Wrzeszczu w kościele jezuitów, przyjechała Halina Mikołajska, obstawili cały kościół sukami, jakoś obyło się bez ingerencji, ale dali znak, że są obecni i wiedzą o wszystkim.

– Zaangażowała się Pani czynnie w przemiany w Polsce.

– Ale to nie była polityka, dla nas to było społeczne działanie. Niczego się nie zmieniało, niczego nie przeinaczało, tylko o to swoje miejsce na ziemi, które było naznaczone, się walczyło, chcieliśmy godnie żyć i pracować, a nie ślizgać się pomiędzy pałami i sikawkami.

– Przypłaciła Pani działalność internowaniem.

– Owszem, nas we dwójkę z Jurkiem zabrano z domu, zostało nasze dziecko, Asia, ale akurat nocowała u nas wtedy jej przyjaciółka i dziewczynki pojechały rano, po godzinie policyjnej, do jej rodziców, państwa Suchorów i Aśka u nich została. Agnieszka poszła w ślady ojca, Piotra Suchory,  który, niestety, już nie żyje i jest aktorką w Warszawie. Inni internowani ludzie były w znacznie gorszych, niż my, sytuacjach, mieli maleńkie dzieci, które musieli zostawić. Odwiedziłam parę więzień  – najpierw byłam na Kurkowej w Gdańsku, potem w Strzebielinku i w Fordonie w Bydgoszczy, stamtąd dopiero przewieziono nas, dziewiętnaście kobiet, do ośrodka wypoczynkowego pracowników Radia i Telewizji w Gołdapi.

– Jak spędzałyście Panie czas w trakcie internowania?

– Szczególnie utkwił mi w pamięci moment, kiedy nas zawieziono do ośrodka w Gołdapi. My wysiadamy, a tu dwa plutony wojska nas witają, wszyscy uzbrojeni. Prowadzą nas na do jadalni, zapraszają do stołów zastawionych grubym fajansem i wychodzi pani i mówi z taką elegancją i zażenowaniem:„Bardzo panie przepraszamy, ale dziś ziemniaki będą z puszki, ponieważ nie spodziewaliśmy się tylu gości”. Halina Mikołajska była z nami, pokładała się ze śmiechu. Zderzenie tych pepesz z kartoflami z puszki było niesamowite zupełnie, takie czarujące kontrasty. A co robiłyśmy? Nasza współtowarzyszka, masażystka, masowała nas wszystkie, gimnastykowałyśmy się w tym pokoju, na dwór się nie wychodziło. Byłyśmy na drugim piętrze, pilnowało nas Wojsko Polskie, a my dla żołnierzy spuszczałyśmy na sznurkach w termosie gorącą herbatę, oni do góry nam podawali karteczki z informacjami, co się dzieje, radia nie miałyśmy. Absolutna komitywa. Najpierw drzwi celi były cały czas zamknięte, potem nam pozwalali otwierać drzwi, potem mogłyśmy wychodzić i rozmawiać i wtedy, po miesiącu, wyszłam. Ogromne starania w celu wypuszczenia mnie na wolność czynili arcybiskup Tadeusz Gocłowski i Tadeusz Fiszbach, byłam im wdzięczna.

– Jak Pani teatr postrzega dziś?

– Być może ja pozostałam trochę staroświecka w swoim myśleniu o teatrze, nie wszystkie pomysły dzisiejszych reżyserów mi odpowiadają, nie zawsze one mają czytelny związek z intencją sztuki, albo ja nie jestem w stanie tego pojąć. Reżyserzy dopisują, dodają coś, albo odmieniają teksty dramatów, może jest im za mało. Ostatnia realizacja, „Martwe dusze” Janusza Wiśniewskiego w Teatrze Wybrzeże, złożona jest z tekstów dziesiątków autorów, to mi się akurat podobało, z majstersztykiem Janusz Wiśniewski to zrobił. Charakteryzacja postaci jest zachwycająca, myśmy przez pewien czas nie rozpoznawali kolegów aktorów. Bardzo dobry spektakl, taka jestem rada, że realizacja jest udana.

– Uważa się Pani za aktorkę spełnioną?

– Jestem absolutnie usatysfakcjonowana i niczego mi w moim życiorysie artystycznym nie brakuje. Sumując, we właściwym momencie odeszłam. Uważałam, że już więcej się nie da zrobić, że wszystko, co mogłam, zrealizowałam. Scena to zamknięty rozdział. Mnie interesuje to, co teraz mam do zrobienia.

– Chętnie bierze Pani udział w wieczorach poetyckich.

– Poezja jest moja miłością. Lubię poezję współczesną, trudną, Miłosz mnie nie opuszcza, ale nie cała jego twórczość, mój sztandarowy jego wiersz, to: „Walc”. Kiedyś jedna ze słuchaczek po wyjściu z wieczoru poezji powiedziała mi: „Pani deklamowała tego walca, a ja płynęłam w tańcu do samego końca i jeszcze teraz chciałabym tańczyć”. To było największe uznanie, jakiego może doświadczyć aktorka. To mnie podniosło na duchu, tak mi było przyjemnie, że nawet mi się łza zakręciła w oku, oczywiście nie okazałam tego. Głosy publiczności są najważniejsze, nie to, co piszą krytycy, bo oni się nie znają na aktorstwie, nie umieją o tym pisać, tylko analiza spektaklu im się udaje.

Katarzyna Korczak

Halina Winiarska 3 Winiarska Halina Winiarska 1 Halina Winiarska 5

Bez zmiany stylu życia nie poprawisz stanu zdrowia

hanna zych-cison_0092-1Rozmowa z Hanną Zych – Cisoń, wicemarszałek województwa pomorskiego. ” W poprzednim rozdaniu środków unijnych sięgnęliśmy po duże kwoty i dobrze je wykorzystaliśmy, m. in. na termomodernizację 7 budynków szpitalnych, która istotnie obniżyła koszty ich utrzymania. Podnieśliśmy efektywność szpitali poprzez remonty i doposażenie ich w sprzęt wysokiej klasy. W PCT oddaliśmy 10 nowych sal operacyjnych z wyposażeniem…”

– Ile podmiotów leczniczych podlega samorządowi województwa pomorskiego?

– Podlegają nam w sumie 22 podmioty: szpitale, przychodnie, stacje pogotowia ratunkowego. Siedem szpitali przekształciliśmy w spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, dwa są w trakcie przekształcania: Szpital Specjalistyczny w Wejherowie i Szpital Specjalistyczny św. Wojciecha w Gdańsku-Zaspie. Być może jeszcze w tym roku proces ten uda się przeprowadzić w Szpitalu Morskim im. PCK w Gdyni. W związku z inicjatywą dyrektora Szpitala Psychiatrycznego w Słupsku rozważane jest również przekształcenie w spółkę tego Szpitala.

– W jakim celu samorząd województwa przekształca szpitale w spółki?

– Czasem wynika to z konieczności, czasem z pragmatyzmu. Konieczność pojawia się w podmiotach zadłużonych, pragmatyzmem kierujemy się w przypadku podmiotów świetnie prosperujących. W każdym wypadku przynosi to korzyść.

– Jaką, jeśli nie trzeba spłacać długów?

– Status podmiotu leczniczego może pozornie nie ma znaczenia dla pacjenta, który wchodząc do szpitala, nie musi wiedzieć, czy jest on spółką, czy nie, czy jest zadłużony, czy nie. Jednak kiedy pojawiają się wierzyciele, nabiera to ogromnej wagi. Komornik w każdej chwili może zająć kontrakt szpitala z Narodowym Funduszem Zdrowia, czyli przychód. Pacjent może tego nawet nie zauważy, ale jednak w takiej sytuacji oferta szpitala się kurczy – oznacza mniejsze zakupy leków czy skromniejszą diagnostykę. W podmiocie niezadłużonym bezpieczeństwo pacjenta nie jest zachwiane, ale forma spółki daje jej dyrektorowi nowe możliwości zarządcze.

– Co się zatem zmienia po przekształceniu?

– W przypadku zadłużonych podmiotów obliguje nas do działań Ustawa o działalności leczniczej, która w przypadku wystąpienia  w podmiocie ujemnego wyniku finansowego obliguje samorząd do zastosowania jednego z trzech rozwiązań: pokrycia ujemnego wyniku finansowego, przekształcenia podmiotu w spółkę albo w ostateczności jego likwidacji. To drugie rozwiązanie jest według mnie najkorzystniejsze. Po pierwsze, daje zarządowi spółki bardzo nowoczesne narzędzia zarządcze: może szybciej podejmować decyzje, nie przeprowadzając każdego drobiazgu, jak np. poddzierżawienie 20 metrów kwadratowych powierzchni, przez zarząd województwa czy zmianę regulaminu organizacyjnego przez sejmik, komisję zdrowia. Skraca w ten sposób podejmowanie decyzji o nawet kilka miesięcy. Decyzje podejmuje zarząd spółki, oczywiście pod nadzorem rady nadzorczej, ale już bez procedur urzędowych. To niezwykle ważne wobec ostrej konkurencji z podmiotami prywatnymi, które mogą działać szybko. Po drugie, w przypadku podmiotów zadłużonych, takich jak Szpital Specjalistyczny w Kościerzynie i Pomorskie Centrum Chorób Zakaźnych i Gruźlicy w Gdańsku, przekazaliśmy z budżetu samorządu pieniądze na spłatę wierzytelności, a jednocześnie otrzymaliśmy od skarbu państwa pieniądze pozwalające spłacić od dawna wymagalne wierzytelności. Po trzecie, forma spółki nie tylko pozwala na sprawniejsze zarządzanie placówką, ale także na poszerzenie oferty o usługi prywatne, które również stanowią źródło przychodu szpitala niezależne od dotacji z NFZ. Dobrym przykładem jest Szpital Dziecięcy „Polanki”. Nie jest i nie był zadłużony, ze względu na swój charakter ma bardzo dobry kontrakt z NFZ, ale przekształcenie w spółkę dało mu dodatkowe możliwości. Prezes spółki myśli obecnie o otwarciu przedszkola dla dzieci z cukrzycą i dla dzieci z alergią, wychodząc naprzeciw rosnącemu zapotrzebowaniu na takie placówki.

– Poprawie jakości usług służy też informatyzacja.

– Razem z firmą SGA wprowadzamy w naszych podmiotach program niezwykle pomocny przy kontraktacji, a także przy liczeniu kosztów. Program pozwala na porównywanie samych oddziałów i szpitali między sobą, wyraźnie pokazuje, w których punktach koszty są najwyższe, i ułatwia dyskusję z ordynatorami o wprowadzaniu oszczędności. Oczywiście mądrych oszczędności, które nie ograniczają leczenia, nie obniżają bezpieczeństwa pacjenta, a usprawniają zarządzanie.

– Mówi Pani o bezpieczeństwie pacjenta. Czy służą mu tylko zmiany dotyczące zarządzania?

– Oczywiście, że nie. Samorząd województwa największą wagę przywiązuje do jakości swoich placówek. Jakości potwierdzonej certyfikatem. Kiedy w 2010 roku obecny Zarząd Województwa Pomorskiego przystąpił po wyborach samorządowych do pracy, tylko dwa podmioty posługiwały się certyfikatami jakości, obecnie jest ich sześć: szpital św. Wincentego w Gdyni, św. Wojciecha w Gdańsku, szpitale w Kościerzynie, Wejherowie i Słupsku oraz szpital dziecięcy „Polanki”. W tym roku będą się certyfikowały dwa kolejne – psychiatryczny w Starogardzie Gdańskim i Pomorskie Centrum Traumatologii. Powołaliśmy także pełnomocników ds. jakości w każdym szpitalu. Nasz Departament Zdrowia we współpracy z nimi opracował program doskonalenia jakości w jednostkach wykonujących działalność leczniczą, dla których podmiotem tworzącym jest samorząd.

– Certyfikaty cieszą, martwi jednak stan zdrowia mieszkańców Pomorza. Występuje u nas najwyższa w Polsce zachorowalność na nowotwory, wzrasta liczba chorych na cukrzycę i nadciśnienie, zatrważająco szybko przybywa dzieci otyłych i z próchnicą. Co samorząd województwa robi, by powstrzymać te trendy?

– Koszty leczenia chorób cywilizacyjnych rosną tak gwałtownie i szybko, że bez zmiany stylu życia naszych obywateli nie damy sobie rady. Nie tylko my, cały świat nie daje rady. Światowa Organizacja Zdrowia WHO, a także Organizacja Narodów Zjednoczonych, która jest przecież organizacją ekonomiczną, biją na alarm. Jak dowodzą badania z zakresu zdrowia publicznego, nasze zdrowie w ok. 50 procentach zależy od stylu życia, a tylko w ok. 15 procentach od uwarunkowań genetycznych. Najmniej, bo ok. 10 procent, to opieka zdrowotna. Niewłaściwe, przetworzone przemysłowo jedzenie nasycone substancjami chemicznymi, alkohol, nikotyna, wszelkiego rodzaju dopalacze, nie mówiąc już o narkotykach – to są te rzeczy, które budzą mój wielki lęk.

– Nie zapominajmy o ruchu…

– Otóż to. Teraz wiele zajęć, które kiedyś kosztowały sporo wysiłku fizycznego, wykonujemy na siedząco – rolnik jeździ po polu traktorem, dziennikarz korzysta z telefonu i Internetu, urzędnik nie nosi pism, tylko wysyła je systemem elektronicznym. To wszystko zmniejsza aktywność fizyczną w wielu zawodach. Po pracy kusi nas mnogość kanałów w TV albo kino ze słodkim napojem i słoną przekąską. Nie trzeba uprawiać sporów ekstremalnych.

– Co zatem Pani radzi otyłym cukrzykom z nadciśnieniem?…

– Złe nawyki można zmienić w każdym wieku, ale u dorosłych jest to trudne. Dlatego samorząd województwa, przydzielając zadania departamentom Zdrowia oraz Edukacji i Sportu, kieruje uwagę przede wszystkim w stronę przedszkoli i szkół. Przykłady? Uczymy dzieci wybierania zdrowych produktów żywnościowych, a wykluczania tych niezdrowych. Myślimy w pierwszej kolejności o napojach. Wraz z Polskim Towarzystwem Programów Zdrowotnych chcemy namówić szkoły do wprowadzenia źródełek z wodą pitną, by każde dziecko mogło się z nich napić. Zależy mi także na ograniczeniu dostępności słodyczy, szczególnie takich, w których występuje połączenie wysokiej zawartości cukru z tłuszczami. Takie produkty najbardziej uzależniają od jedzenia. Dobrym kierunkiem jest urządzanie wspólnych posiłków dzieci i nauczycieli, którzy mają okazję chwalić dobre dziecięce wybory przy stole. Regularność posiłków sprzyja nie tylko zdrowiu somatycznemu, ale także psychicznemu – to unormowany rytm dnia, mniejsza skłonność do zachowań agresywnych…

– Zmiana stylu życia Pomorzan jest priorytetem, zapisanym nawet w Strategii Rozwoju Województwa Pomorskiego. Samorząd realizuje też program Zdrowie dla Pomorzan.

– Realizacja „Zdrowia dla Pomorzan 2005-2013 – wieloletniego programu rozwoju systemu zdrowia województwa pomorskiego” kończy się w tym roku. Jego miejsce zajmie regionalny program strategiczny w zakresie ochrony zdrowia „Zdrowie dla Pomorzan 2014-2020”. Cele w nim wyznaczone w znacznym stopniu pokrywają się z celami poprzednika – podkreślają zamiar kontynuacji jego pozytywnych osiągnięć. Zmiana stylu życia na prozdrowotny jest oczywiście priorytetem. By jednak móc zrealizować ten cel, trzeba zaangażować nie tylko sektor zdrowia, ale także przedstawicieli choćby edukacji. W listopadzie odbędzie się kolejna konferencja „Zdrowy Pomorzanin”. Po frekwencji w poprzedniej edycji widać było, że nauczyciele są bardzo zainteresowani takimi działaniami, a szkoły coraz chętniej wprowadzają u siebie programy prozdrowotne. Co ważne – cieszą się one również uznaniem rodziców. Niezależne od działań aktywizujących i edukujących, gminy mają możliwość prowadzenia profilaktyki. Cztery samorządy lokalne: Lębork, Wejherowo, Kartuzy i Gdańsk przygotowują się do przystąpienia do programu przeciwpróchnicowego, zainicjowanego wspólnie przez samorząd województwa i Gdański Uniwersytet Medyczny. Zgodnie z zapisami strategii, będziemy też współfinansować duży program dotyczący badań przesiewowych w kierunku wczesnego wykrywania raka płuc przy użyciu tomografu niskodawkowego. Program ten ma jeszcze tę zaletę, że przy okazji wykonywane są badanianwykrywające nadciśnienie, cukrzycę i hipocholesterolomię.

– Wszystko, o czym mówimy, to niewymierne na razie efekty pracy samorządu województwa. A gdyby pokazać te widoczne gołym okiem?

– W poprzednim rozdaniu środków unijnych sięgnęliśmy po duże kwoty i dobrze je wykorzystaliśmy, między innymi na termomodernizację siedmiu budynków szpitalnych, która istotnie obniżyła koszty ich utrzymania. Podnieśliśmy efektywność szpitali poprzez remonty i doposażenie ich w sprzęt wysokiej klasy. W PCT oddaliśmy 10 nowych sal operacyjnych z wyposażeniem, dzięki czemu szpital prezentuje obecnie naprawdę wysoki poziom, a jeszcze w tym roku zostanie przeprowadzony generalny remont szpitalnego oddziału ratunkowego. Ze środków unijnych sfinansowaliśmy też remont Wojewódzkiego Zespołu Reumatologicznego w Sopocie, a z funduszy norweskich chcemy tu wybudować pawilon geriatryczny. Szpital Specjalistyczny w Prabutach słynie w całej Polsce z wysokiego poziomu opieki nad pacjentami z chorobami płuc, w tym onkologicznymi. Kolejne przykłady w innych podmiotach można mnożyć. Jak widać, na Pomorzu dzieje się dużo dobrego…

Rozmawiała: Ludmiła Jezierskapasek_samorzad

Nikogo się nie lękaj, nikogo nie obrażaj

Januszajtis ok M. Zarzecki JW OK

Rozmowa z doc. dr inż. Andrzejem Januszajtisem, prezesem Stowarzyszenia „Nasz Gdańsk”, laureatem Wielkiej Pomorskiej Nagrody Artystycznej za całokształt wybitnych osiągnięć artystycznych oraz dokonań na rzecz kultury.

– 25 kwietnia 2013 r. w Sali Koncertowej Polskiej Filharmonii Bałtyckiej im. Fryderyka Chopina w Gdańsku, podczas Gali Pomorskiej Nagrody Artystycznej za rok 2012, Mieczysław Struk, marszałek Sejmiku Województwa Pomorskiego, wręczył panu Wielką Pomorską Nagrodę Artystyczną. Statuetka Gryfa Pomorskiego, dyplom, kwiaty i czek w wysokości 20 tys. zł., przypadły panu w udziale „Za wieloletnią niestrudzoną działalność na rzecz popularyzacji historii Gdańska i Pomorza, za aktywność w dziele ratowania pamiątek naszego dziedzictwa, a zwłaszcza zabytków, za pasję i miłość do rodzinnego miasta, którą rozbudził w pokoleniach młodych gdańszczan”. Podczas wręczania publiczność zgotowała panu długą owację na stojąco. Gratulujemy!!!

– Zostałem zaproszony na uroczystość, wiedziałem, że coś się święci, ale nie znałem szczegółów. Przypuszczałem, że spotka mnie coś przyjemnego, nie spodziewałem się jednak, że aż tak miłego. Dramaturgię uroczystości przygotowano starannie, według wskazówek Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, potem napięcie rośnie aż do samego końca. Odbierając nagrodę powiedziałem to, co i dziś czuję – że jestem niezwykle wzruszony, ale, że to nie ja w gruncie rzeczy dostałem nagrodę, tylko Gdańsk, ja tylko relacjonuję jego piękno. Nagroda umacnia mnie w przekonaniu, że postępuję słusznie.

– Podziwiam Pana niezłomność i stoicki spokój, skąd czerpie pan siły do działania i osiągania sukcesu za sukcesem wobec tylu przeszkód i raf?

– Jest na Złotej Kamieniczce dewiza, odtworzona niedawno przy remoncie, brzmiąca w tłumaczeniu: „Czyń słusznie, nie lękaj się nikogo”, która przyświeca mi jako motto. Tych złotych myśli – drogowskazów do działanie nie tylko dla mnie – jest w Gdańsku więcej. Na innej kamieniczce czytamy sentencję: „Nikogo się nie lękaj, nikogo nie obrażaj”, jest wyjątkowo aktualna zwłaszcza dzisiaj, gdy politycy bez przerwy się nawzajem obrażają, uważając to za sposób dyskutowania. Tymczasem mnie uczono jeszcze w szkole, że nie należy stosować argumentum ad hominum, na przykład zarzucać komuś, że nie ma racji, bo jest łysy, albo ma krzywy nos, czy krótszą nogę. Niestety, tak dzisiaj się dzieje, o mnie też mówią, że nie mam prawa się wypowiadać o architekturze, bo nie jestem architektem; to zupełnie błędne podejście, dlatego, że architekci tworzą – lepiej, albo gorzej, a my potem mieszkamy w tych domach i obcujemy z nimi na codzień, a oni często jadą sobie gdzie indziej, żeby tam z kolei się pokazać. Architekci nie działają w próżni, ale dla ludzi i powinni się liczyć ze zdaniem społeczeństwa. Za każdym razem mówię, że wyzywam na pojedynek słowny tych, którzy twierdzą, że nie mam prawa wypowiadać się na jakikolwiek temat związany z Gdańskiem. Proszę bardzo, zróbmy zawody i przekonajmy się, kto wie więcej, wtedy się okaże, czy mam prawo mówić.

– W Gdańsku, co Pan przy wielu okazjach podkreśla, wiele dzieje się dobrego.

– Ogromnym sukcesem władz miasta jest przebudowa układu komunikacyjnego, to nieważne, że szczegóły mogą czasem być nie takie, jak trzeba, ale ogólnie biorąc, jest to sprawa wielkiego znaczenia. Po zakończeniu robót znikną korki w środku miasta, a na pewno przestaną przez Śródmieście jeździć wielkie tiry. Epokowym wydarzeniem, sam też o tym pisałem, jest budowa kolei metropolitalnej. Niezwykle ważna jest odbudowa kolei, która powstała już w 1914 roku i – przez nieporozumienie – nie odbudowano jej po drugiej wojnie światowej. Tajemnicą poliszynela było, że rozebrano tory i oddano je Rosjanom; człowiek, który o tym zadecydował, został później jakimś ważnym dyrektorem PKP i ile razy przychodziła propozycja odbudowy tej kolei, wrzucał sprawę do kosza.

– Niedawno znowu byłam świadkiem sporu czy można używać nazwy Politechnika Gdańska mówiąc o tej uczelni w okresie przedwojennym.

– Ta sprawa ciągle powraca, po wojnie dopiero w latach. 60. władze komunistyczne zabroniły mówić o przedwojennej Politechnice Politechnika Gdańska i niektórzy do dzisiaj mają to w głowie, nie przejdzie im przez usta, czy pióro „Politechnika Gdańska” przedwojenna. Tymczasem to był oficjalny polski odpowiednik niemieckiej nazwy, w 1921 roku zatwierdził ją zarówno Senat Politechniki, jak i władze Wolnego Miasta Gdańska, wszystkie przedwojenne polskie organizacje tej uczelni miały w nazwie polską nazwę uczelni, np. Bratnia Pomoc Studentów Polaków Politechniki Gdańskiej (a nie Technische Hochschule).

– Jest stale o co walczyć – widać to w Pana wypowiedziach, artykułach, książkach – aby Gdańsk nie uległ zeszpeceniu.

– W tej chwili pierwszą sprawą jest zbyt wysoka zabudowa, która ma powstać na Wyspie Spichrzów. Nie chodzi już w tej chwili o kształt, chociaż też jest ważny, ale on, mimo wszystko, jest rzeczą wtórną. Natomiast nie wolno dopuścić, żeby szczyty tych budynków po drugiej stronie Motławy były widoczne z wnętrz ulicy Chlebnickiej, a w przyszłości także ulicy Mariackiej. Musimy walczyć, bo inaczej cały efekt odbudowy Głównego Miasta diabli wezmą. W przedłużeniu osi tych ulic nowe budynki muszą być co najmniej o 3 m niższe niż na projekcie.

– Jak bumerang powraca sprawa kładki nad Motławą.

– To nie jest moja idee fixe, ja nie jestem przedstawicielem lobby budowniczych promów, nikt mi za to nie płaci, chodzi o coś zupełnie innego, o coś, co było zawsze źródłem bogactwa i rozwoju Gdańska – o port, wodę, żeglugę. Ta nieszczęsna kładka nad Motławą, nawet, gdyby miała być, to nie może być ten wariant – najgorszy ze wszystkich: 2,5 metra nad wodą to śmierć dla wszelkiej żeglugi na Motławie. Gdyby nawet miała powstać, musiałaby mieć co najmniej 8 metrów prześwitu pionowego, a najlepiej, żeby nie było jej wcale, tym bardziej, że istnieje znacznie lepsze i tańsze rozwiązanie – prom. Tymczasem od początku założono kładkę. Wiem, że p. dyrektor Perucki planuje budową drugiej sali koncertowej i musi mieć możliwość szybkiego przemieszczenia 1000 osób, co według niego wyklucza prom. To jest jednak tylko kwestia odpowiednich promów, a kładka tez ma ograniczoną przepustowość. Poza tym dlaczego wszyscy mają korzystać z kładki, wiele, jeśli nie większość osób pojedzie w inną stronę. Trzeba tez pamiętać, że powstanie trasa Młodego Miasta, która, w moim głębokim przekonaniu, powinna przejść tunelem pod Motławą i wtedy jest bardzo bliski dojazd na Ołowiankę, który może doprowadzić samochody i autobusy i niepotrzebna jest kładka, która zabije żeglugę. Nie możemy się na to zgodzić!

Problem jest bardzo szeroki, nie wolno w Gdańsku niszczyć żeglugi, a niestety zrobiono już sporo w tym kierunku.

– Kolejny przykład?

– Proszę bardzo – most Jana Pawła II za 130 milionów złotych zbudowany, piękny, bardzo ważny i potrzebny, ale, na stumetrowym pylonie zawieszono jezdnię osiem metrów nad wodą. To jest dno krótkowzroczności! Sam widziałem, jak mała żaglówka wysokości osiem metrów utknęła tam, bo myślał, że przepłynie, przechylił się, nagle dmuchnęło, wyprostował się i utknął pod tym olbrzymim mostem. Przecież to jest coś, co się w głowie nie mieści. Ja nie jestem żeglarzem, po prostu myślę racjonalnie.

To jest droga wodna, ona w tej chwili nie jest wykorzystywana, ale, trzeba patrzeć w przyszłość i naśladować na przykład Holendrów. W Rotterdamie powstał most Erazma, przepiękny, co prawda nie osiem, tylko osiemnaście metrów prześwitu, ale Holendrzy dali na końcu zwodzone przęsło, żeby móc przepuszczać większe jednostki pływające. I tak samo w Gdańsku trzeba było zrobić – zawiesić jezdnię o wiele wyżej (np. trzydzieści pięć metrów) albo na końcu dać możliwość zwodzenia.

Drugi taki most w Gdańsku, bezsensowny, który powstał, też potrzebny, to jest most z Młynisk na Ostrów przy Elektrociepłowni, który powinien być zwodzony. Jest propozycja moja, ale nie tylko moja, będziemy się starać ją również popierać i promować, budowy przystani wielkich wycieczkowców na Młodym Mieście, blisko ujścia Motławy i Martwej Wisły. Mamy tam obrotnicę, czyli miejsce przygotowane do obracania statków długości ćwierć kilometra, a głębokość przed wojną była dziesięć i pół do jedenastu metrów, dzisiaj jest mniejsza, bo nie bagrowano, ale jest możliwość jej przywrócenia.

– Jak statki mają płynąć tamtędy?

– W tej chwili przez Kanał Kaszubski, chociaż jest nieco za wąski, a obok są nabrzeża Gdańskiej Stoczni Remontowej, gdzie czasem stają duże jednostki, co może utrudniać swobodne przepłynięcie. Na przyszłość proponuję przywrócić zwodzenie mostu prowadzącego z Młynisk na Ostrów i tamtędy przeprowadzać wielkie wycieczkowce, tam wszędzie głębokość jest wystarczająca. Mogę przypomnieć, że nasz „flagowy” m/s „Batory” miał 180 metrów długości i zanurzenie siedem metrów, a więc statek tej wielkości beż żadnych problemów i dzisiaj może tam wpływać nawet przez Kanał Kaszubski. Jeżeli nawet obecnie nie stać nas na to – trzeba taką możliwość zostawić, a nie ją zamykać.

– Stowarzyszenie „Nasz Gdańsk” w 2014 roku obchodzić będzie 20–lecie działalności.

– Chcemy to uczcić, przygotowujemy szczegółowy program, na pewno nawiążemy współpracę z Naczelną Organizacja Techniczną, rozmowy na ten temat trwają, między innymi inicjatywa jest taka, żeby na budynku NOT ufundować tablicę ku czci prof. Jerzego Doerffera, który był prezesem NOT przez jakiś czas, był wspaniałym rektorem Politechniki Gdańskiej, ale był przede wszystkim jednym z twórców powojennego przemysłu okrętowego, wielkim wynalazcą, nowatorem itd.

Drugą tablicę pamiątkową, chcemy odsłonić na jednym z domów przy Długim Targu, w którym urodził się królewicz Aleksander Sobieski, nawet proponowano go na króla Polski.

– Zbliża się jeszcze jeden ważny dla Gdańska i bliski Pana sercu jubileusz…

– Również w przyszłym roku, 30 kwietnia, przypadają 550. urodziny zegara astronomicznego w Bazylice Mariackiej. Urządzimy ze Stowarzyszeniem „Horologium” – dziś już trzydziestoletnim – konferencję i zjazd miłośników tego rodzaju zegarów i specjalistów z całego świata, mam ich adresy. Niezależnie od tego, żeby pokazać ten zegar, chcielibyśmy zakończyć jego odbudowę i w pełni przywrócić go do życia. W tej chwili, po przeszło dwudziestu latach niektóre części po prostu się zużyły. Poza tym nasza robota była pionierska, fasada zegara jest prawie w całości autentyczna, natomiast zrekonstruowaliśmy mechanizm, ale średniowieczny, nie wahadłowy, tylko kolebnikowy, prawdopodobnie jedyny tego typu, jaki w XX wieku  wybudowano. Musieliśmy się głowić jak to mogło wyglądać, wobec tego niektóre rozwiązania trzeba trochę poprawić, koszt tych robót wynosić będzie około 150 tysięcy złotych, liczymy na pomoc władz miasta, zainteresowanych osób i instytucji. Niektóre brakujące części trzeba dorobić, na przykład postacie strażników wrót i aniołów miały dzwonki, starzec na dole machał ręką. Mamy małe automatyczne organy, ale trzeba dorobić mechanizm sterujący itd. Wykorzystaliśmy autentyczne tarcze z blachy miedzianej, które są wiotkie, jedna została przez konserwatorów usztywniona, ale druga nie. Z kolei wielka drewniana tarcza kalendarza przy obrocie wyskakuje z zazębienia, ma ponad 500 lat i to jest nieuniknione, ale musimy wprowadzić poprawki, żeby zegar dobrze chodził i żeby można było uznać odbudowę za zakończoną.

– Szykują się kolejne Pana publikacje?

– W tej chwili już wydrukowany jest pierwszy egzemplarz, lada chwila pojawią się następne, czwartego zbioru moich felietonów o Gdańsku i jego historii pt. „W ratuszowych izbach”, które się ukazywały w „Gazecie Wyborczej”, wydawcą jest „Marpress”. Pracuję nad historią nauk ścisłych i techniki w Gdańsku, mam na to rok czasu. Nie jest wykluczone, że wydam album ze zdjęciami Gdańska, mam trochę swoich, chcę też wykorzystać serię kolorowych zdjęć przedwojennego Gdańska na małych przeźroczach, wyjątkowo dobrej jakości. Ich autorem jest nauczyciel z Berlina, prof. Brandt, który przyjechał z uczniami do Gdańska w 1943 roku, miał dobry aparat i dobre oko, a potem, w Berlinie, jak się zbliżały wojska sowieckie, zapakował te zdjęcia w celofan, włożył do metalowej puszki i zakopał w ogrodzie. Parę lat później je odkopał, a jego syn, po jego śmierci, ofiarował mi zbiór. Doszło do tego w ten sposób, że zadzwoniła do mnie pewna pani, Polka z Francji. Powiedziała, że od lat śledzi moje publikacje i że jej znajomy ma zdjęcia kolorowe Gdańska, zapytała, czy byłbym nimi zainteresowany. I po pewnym czasie syn autora przysłał mi te zdjęcia i upoważnił do wykorzystania. Zbiór składa się z 40 zdjęć z Gdańska i 20 z Malborka. Niedługo potem pojawiły się zdjęcia wykonane w tym samym czasie przez norweskiego studenta Politechniki Gdańskiej, które otrzymało Muzeum Historyczne Miasta Gdańska. Staram się o zgodę, żeby i tę kolekcję opublikować w planowanym albumie.

– Czego mogę Panu życzyć?

– Zdrowia i sił fizycznych oraz duchowych, ale zwłaszcza fizycznych. Chciałbym wydać ponownie moje „Sonety greckie” z własnymi ilustracjami, poprzedni nakład z lat 80. dawno się już wyczerpał.

– Dziękuję za rozmowę i życzę realizacji wszystkich zamierzeń i planów oraz spełnienia najskrytszych marzeń.

Rozmawiała: Katarzyna Korczak